Katedra Guardioli

Na tym, co robi, korzystamy także w Polsce, bo trenuje naszego najlepszego piłkarza. Ale rewolucja, jakiej dokonuje 43-letni Katalończyk, nie ogranicza się do klubu czy kraju: stawką jest wymyślenie na nowo całej piłki nożnej.

15.12.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Oliver Hardt / GETTY IMAGES
/ Fot. Oliver Hardt / GETTY IMAGES

Był wielkim piłkarzem. Zdanie to, w odniesieniu do wielkiego trenera, nie jest wcale oczywistością: wielu wybitnych piłkarzy po przeprowadzce na ławkę trenerską nie może się odnaleźć. Znane są przypadki takich, którzy podczas treningów rywalizują ze swoimi podopiecznymi. Nie umieją pogodzić się z upływem czasu, za pomocą dzisiejszych piłkarzy rozgrywają wczorajsze mecze. Największy rywal trenerski Guardioli, José Mourinho, zawodnikiem był miernym: udzielał lekcji WF-u, a do świata wielkiej piłki trafił jako tłumacz. Prowadzący przed laty reprezentację Włoch Arrigo Sacchi nie grał w ogóle, a przyciskany w tej sprawie przez dziennikarzy, odpowiedział słynnym zdaniem: „Nie wiedziałem, że aby być dżokejem, trzeba najpierw być koniem”.

Piłkarz: futbol jest dla bystrych

Był więc Pep Guardiola wielkim piłkarzem. Wystąpił kilkadziesiąt razy w reprezentacji Hiszpanii (grał także kilka razy w nieuznawanej przez władze światowej piłki reprezentacji Katalonii: jest lokalnym patriotą, kilka tygodni temu wziął wolne u niemieckiego pracodawcy, żeby w ojczyźnie zagłosować w referendum niepodległościowym). Nade wszystko: przez 11 lat był pomocnikiem Barcelony, którą Johan Cruyff wiódł wówczas do kolejnych sukcesów – przyćmionych dopiero przez niego samego.

Wcześniej, jako 13-latek, trafił do La Masii – piłkarskiej akademii katalońskiego klubu, będącej w gruncie rzeczy szkołą z internatem, gdzie w czterech dziesięcioosobowych salach starego kamiennego domu mieszkało 40 dzieciaków marzących o wielkiej karierze (był wśród nich także jego współpracownik i następca w Barcelonie, zmarły przed rokiem na raka Tito Vilanova; z La Masii wyszły również kolejne legendy futbolu: Xavi, Iniesta, a przede wszystkim Leo Messi). Na dobrą sprawę zaadoptowany przez klub syn murarza z maleńkiego Santpedor uczył się i trenował, obserwowany przez szkoleniowców, którzy za kilka lat umożliwią mu debiut: Carlesa Rexacha i wspomnianego Cruyffa.

Kiedy zagra w pierwszym składzie, będzie 19-latkiem i zostanie nazwany „Pietruszką” – nie tyle ze względu na warunki fizyczne, co dlatego że (jak mówią koledzy) „pasuje do każdego sosu”. Nie zawsze tak go postrzegano: jako 45-kilogramowy cherlak z chodem Charliego Chaplina słyszał, że nigdy nie zostanie dobrym piłkarzem; z dzisiejszej perspektywy zabawny zarzut, skoro żaden z najlepszych zawodników jego Barcelony nie imponował warunkami fizycznymi. To pierwsza z rewolucji Guardioli: dziś wszyscy wiedzą, że futbol es para listos, piłka jest dla bystrych, nie dla osiłków, wtedy jednak jego awans do pierwszego składu wymagał ręcznego sterowania przez Cruyffa.

Ten ostatni – kolejny rzadki przykład wielkiego piłkarza, który został wielkim trenerem – po jednym z pierwszych meczów z udziałem Guardioli mówi mu: „Grałeś wolniej niż moja babcia”. Nie o tempo gry jednak chodzi w tym przypadku, podobnie jak nie o siłę, błyskotliwość dryblingu czy celność strzałów. Chodzi o myślenie i o wyczucie przestrzeni: młody Pep przemieszcza się po boisku, pokazując się kolegom do gry i odnajdując wolną od rywali przestrzeń, jakby obserwował wydarzenia z wysokości trybun, a nie ze środka boiskowego chaosu. Kiedy zaś już piłkę dostaje, lub kiedy świetnie ustawiony ją odbiera – rozgrywa nieomylnie, często grając „na jeden kontakt”, bez przyjęcia, które pozwala przeciwnikowi ustawić szyki obronne. Przewidując rozwój wydarzeń na kilka podań do przodu.

To zdolność myślenia powoduje więc, że szybko zostaje podstawowym zawodnikiem Barcelony, szybko sięga po mistrzostwo kraju i pierwszy w historii klubu Puchar Europy, a także zdobywa złoty medal podczas olimpiady rozgrywanej w stolicy Katalonii (w finale Hiszpania pokonuje Polskę; oglądałem ten zacięty mecz z grupą rodaków w knajpce na campingu pod Barceloną i do dziś odczuwam rodzaj ulgi na wspomnienie asysty Guardioli przy golu Abelardo, bo wcześniej atmosfera w pełnym miejscowych barze robiła się coraz cięższa). W dniu wygranej w Pucharze Europy 21-letni Pep nie może nawet zjeść kanapki: jest tak zdenerwowany, że gra niemal na czczo, a po zwycięstwie nie wie, którędy pójść po odbiór trofeum. Tylko podczas samego meczu nie widać po nim stresu.

Jako dwudziestokilkulatek jest już kapitanem drużyny, w której grają największe gwiazdy tamtych czasów – Brazylijczycy Romario i Ronaldo, Portugalczyk Figo, Holender Koeman. Na boisku wygląda, jakby kierował ruchem: macha rękami i instruuje kolegów. Sprawy się komplikują po nieoczekiwanym zwolnieniu Cruyffa. Guardiola boryka się z kontuzjami, a czas na leczenie poświęca też występom na modowym wybiegu (żonę poznał w sklepie z ubraniami), co w homofobicznym świecie futbolu wywołuje plotki, że jest gejem. W końcu, jako sześciokrotny mistrz kraju, zdobywca Pucharu Europy i wiadra pomniejszych medali, rusza w świat, który zawsze go ciekawił. Trafia do Brescii, gdzie gra z Robertem Baggio, na piłkarską emeryturę przenosi się do Kataru, a stamtąd do Meksyku. Rodzą mu się kolejne dzieci, uczy się języków, a w końcu robi coś, co pozwala dziś pisać o nim w „Tygodniku” – zapisuje się na kurs trenerski.

W czerwcu 2007 r. zostaje szkoleniowcem rezerw Barcelony. Drużyna gra w trzeciej lidze i idzie jej dobrze – w odróżnieniu od prowadzonego wówczas przez Franka Rijkaarda pierwszego zespołu. Na szczeblu klubowego zarządu padają różne kandydatury potencjalnych następców Holendra – jest wśród nich także José Mourinho, który przez lata będzie nosił w sercu zadrę z powodu mającego teraz nastąpić odrzucenia. Częstym gościem meczów rezerw, przyglądającym się pracy Guardioli, jest mający znów posłuch u prezesa Cruyff. Widzi, że jego dawny podopieczny – choć przy linii bocznej stoi w dżinsach i różowym T-shircie – pracuje tak, jakby trenował zdobywcę Ligi Mistrzów. Mówi prezesowi: „Rób, co uważasz za stosowne, ale Guardiola jest gotowy”. W maju 2008 r., w tym samym dniu, gdy rodzi się trzecie dziecko Pepa i Cristiny, rozpoczyna się jeden z najważniejszych rozdziałów w historii futbolu.

Trener Barcelony: gdyby Messi złamał nogę, a Wisła wygrała

To pierwszy przypadek w dziejach klubu, gdy trenerem zostaje absolwent La Masii i chłopiec do podawania piłek ze stadionu Camp Nou. Zarazem: człowiek w zasadzie pozbawiony trenerskiego doświadczenia. Wielu widziało w zatrudnieniu dawnego ulubieńca tłumów populistyczny chwyt prezesa, wybieranego w powszechnym głosowaniu członków klubu kibica; wielu uważało, że to Cruyff będzie dyktował Guardioli skład i taktykę. Wielu martwiło się, czy nowy trener będzie potrafił być szefem ludzi, z którymi jeszcze niedawno grał, i czy poradzi sobie z leniwymi multimilionerami, takimi jak Brazylijczyk Ronaldinho.

Ale Guardiola rzeczywiście był gotowy. Zanim rozpoczął pracę, poleciał do Argentyny, gdzie odbył wielogodzinne rozmowy z Cesarem Luisem Menottim (wygrał mundial w 1978 r.) i Marcelo Bielsą. Zwłaszcza to drugie spotkanie – ze szkoleniowcem uznawanym za radykała i wizjonera, a zarazem wychowawcę kolejnych trenerów (z 14 piłkarzy argentyńskiego Newell’s Old Boys, którzy prawie ćwierć wieku temu grali pod Bielsą w finale Copa Libertadores, aż 11 zostało szkoleniowcami) – jest dziś elementem mitu założycielskiego nowej Barcelony. „Czy naprawdę tak lubisz krew?” – miał zapytać Argentyńczyk. Odpowiedź padła, kiedy spotkali się ponownie, jako trenerzy Barcelony i Athleticu Bilbao podczas oszałamiającego meczu zakończonego remisem 2:2. „Twoi piłkarze to bestie” – kręcił głową Guardiola. „Tak samo twoi” – rewanżował się Bielsa.

Jedną z pierwszych decyzji było sprzedanie Ronaldinho („Czas na zresetowanie tej szatni” – mówił pierwszego dnia pracy). A potem się zaczęło. Walka z nadwagą piłkarzy. Ich obowiązkowy udział we wspólnych śniadaniach i obiadach. Nagrywanie treningów na wideo, do późniejszej analizy. Kontrola zachowania podopiecznych (włącznie z wieczornymi telefonami: niechby któryś nie odebrał...). Kary za spóźnienia (niechby któryś wiązał sznurówki na boisku, nie w szatni...), za używanie telefonów i słuchawek. A przy tym reżimie: umiejętność znalezienia wspólnego języka z zawodnikami i uszanowanie ich intymności w szatni (pojawia się tam tylko w przerwie i mówi kilka zdań) czy zezwolenie – wbrew stanowisku władz klubu – Leo Messiemu na udział w igrzyskach olimpijskich.

Ten ostatni gest poskutkował spóźnieniem Argentyńczyka na mecz eliminacji Ligi Mistrzów (zresztą z Wisłą Kraków), ale pozwolił Guardioli zyskać kredyt zaufania u kluczowego gracza. Młody trener ryzykował naprawdę dużo: co by było, zastanawia się np. opisujący tamtą Barcelonę dziennikarz Graham Hunter, gdyby Messi złamał nogę w Pekinie, Wisła zremisowała na Camp Nou, a potem, nie daj Bóg, wygrała w Krakowie (w istocie wygrała, ale Katalończycy byli już pewni awansu)? Zwłaszcza że na inaugurację ligi zespół przegrał z beniaminkiem Numancią, potem odpadł z Copa Catalunya i tylko zremisował u siebie z Racingiem Santander.

Do katastrofy nie doszło. „Trenerzy, specjaliści od przygotowania fizycznego, Pep, wszyscy krążyli nad nami jak jastrzębie” – wspominał pomocnik Xavi, który do kadry dołączył spóźniony. Zafascynowany tym, jak ciężko pracują koledzy, pomyślał, że to jeden z tych momentów, w których albo wskakujesz do pociągu, albo odjeżdża on bez ciebie. Wkrótce drużyna zaczęła wygrywać, a trener-debiutant już w pierwszym sezonie zdobył mistrzostwo Hiszpanii, Puchar Króla i wygrał Ligę Mistrzów.
O tym, jak budował ducha zespołu, wiele mówi fakt, że na dzień przed ważnym meczem zabrał piłkarzy na pogrzeb ojca jednego z trenerów. W kwestii tej ponad 500-kilometrowej podróży był równie pryncypialny jak wtedy, gdy likwidował powszechną w futbolu zasadę poprzedzającej mecz wspólnej nocy w hotelu, co rzekomo miało sprzyjać koncentracji zawodników, a w gruncie rzeczy zwiększało ich frustrację z powodu oddzielenia od rodzin. Decyzją Guardioli w przypadku meczu u siebie piłkarze mają się stawić na stadionie półtorej godziny przed jego rozpoczęciem, w przypadku wyjazdu wyruszają rano, mają sjestę w hotelu, grają i niemal natychmiast wracają. „Zapobiegaj nudzie, zapobiegaj korozji, utrzymuj świeżość piłkarzy i pokazuj im nie tylko marchewkę, ale też kij – podsumowywał Hunter. – Od wniosku, że Guardiola opanował zarządzanie do perfekcji, nie da się uciec”. „Barca jest drużyną gwiazdorów, którzy pracują jak robotnicy” – wtórował trenujący wówczas Osasunę José Antonio Camacho. A dla młodego trenera liczy się wszystko, co ożywia ducha piłkarzy: jest pewny siebie, choć nie arogancki, po porażce potrafi okazać im wdzięczność, a po zwycięstwie tonuje euforię. Jest mistrzem motywacji.

KILKANAŚCIE MINUT przed rozpoczęciem swojego pierwszego finału Ligi Mistrzów, w Rzymie, niespodziewanie decyduje o zakończeniu rozgrzewki. Wzywa drużynę do szatni, gasi światło i rozpoczyna pokaz kilkuminutowej kompilacji najlepszych momentów kończącego się sezonu z fragmentami „Gladiatora”, podlanymi „Nessun dorma” Pucciniego. Jest tam wszystko: obrazy pasji i kunsztu, radości i wyciszenia, a nade wszystko jedności grupy (na filmie są także kontuzjowani i rezerwowi), która za chwilę ma grać najważniejszy mecz sezonu; są dłonie na herbie, obrońca Puyol całujący kapitańską opaskę i Russell Crowe idący wśród zbóż, a w końcu gladiatorzy i piłkarze stojący w tunelu przed wyjściem na arenę, przy akompaniamencie tenora „Vincerò! Vincerò!” („Zwyciężę!”). Piłkarze to ludzie prości, skłonni do łatwych wzruszeń: podobno niektórzy płaczą, z całą pewnością (było słychać zza drzwi) część krzyczy w uniesieniu.

Trener Barcelony: czy tiki-taka powinna zostać zakazana

„Trzeba przestać się bać, uwierzyć w nadejście pełni, w nowy raj na piłkarskiej ziemi” – pisał w „Tygodniku” Marek Bieńczyk po wygraniu przez Barcelonę Ligi Mistrzów. „Zabrali nas na karuzelę” – mówił z kolei wstrząśnięty trener MU Alex Ferguson.

To, jak funkcjonowała wtedy drużyna, rzeczywiście przypominało karuzelę. W 2009 r., podczas meczu z Racingiem Santander, Katalończycy strzelili gola wymieniając uprzednio 108 podań. Bieńczyk nazywał to grą w „długie trwanie”, zmierzającą oczywiście ku zdobyciu bramki, lecz wypełnioną „tysiącami faktów »codziennych«, watowaniem, mikrogestami (podania w tył, w bok, z powrotem, kiwki, by podać znowu w tył etc.), które mozolnie tkają podkład, by z niego ewentualnie wystrzelił gol”. Po sezonie 2010/11, kiedy drużyna Guardioli wygrała Ligę Mistrzów po raz drugi, statystyki średniego utrzymywania się przez nią przy piłce doszły do 73,3 proc. meczu. Trener nie ukrywał, że traktuje to jako pomysł na grę obronną: kiedy utrzymujesz się przy piłce, nie ma jej rywal, jest więc niegroźny. Kolejnym elementem taktyki Barcelony, nazwanej tiki-taką, było granie możliwie dużo na połowie przeciwnika, a po stracie piłki – pressing, mający na celu jej jak najszybszy odbiór. Po latach tiki-taka zwyrodniała (Guardiola nie był już zresztą trenerem Barcelony), ograniczając się tylko do „watowania”, czyli jałowego wymieniania podań przed polem karnym czyhającego na możliwość wyprowadzenia kontry rywala. Ale przez kilka lat europejski futbol kręcił się na katalońskiej karuzeli.

Podejście Guardioli do taktyki okazało się co najmniej równie metodyczne jak podejście jego nauczyciela Bielsy. Analizowano je wielokrotnie, rozpisując wręcz na sekundy. Jeżeli w ciągu pierwszych pięciu sekund po stracie piłki drużyna nie zdoła jej odzyskać, rozpoczyna budowę dziesięcioosobowego muru obronnego ograniczonego do przestrzeni 25-30 metrów boiska, a więc bardzo ciasno (Cruyff: „Wiecie, dlaczego Barcelona odbiera piłkę tak szybko? Bo jej piłkarze nigdy nie muszą się cofać dalej niż 10 metrów i nigdy nie muszą podawać na dystans dłuższy niż 10 metrów”). Jeżeli piłkarz na podjęcie decyzji o zagraniu potrzebuje więcej niż sekundę, nie nadaje się do drużyny.

Ci, którzy zrozumieli istotę wprowadzonego przez Guardiolę systemu, wołali nawet, że powinien zostać... zakazany. W wydawanym w Anglii kwartalniku „Blizzard”, biblii futbolowych inteligentów, przeczytałem w tamtym czasie porównanie tiki-taki do corridy, opierające się na założeniu, że i w jednym, i w drugim chodzi o zamęczenie i upokorzenie rywala teoretycznie silniejszego i teoretycznie stanowiącego śmiertelne zagrożenie. Stopniowo wycieńczanym bykiem, wokół którego tańczyłby zwinny matador Messi, byłby w tej metaforze np. Pepe, brutalny obrońca Realu. Skądinąd corridą fascynowano się w Kastylii, a zwalczano ją w Katalonii, co nie było tu bez znaczenia: najjaśniejsze punkty tamtego czasu wiązały się ze zwycięstwami Barcelony nad Realem, zwłaszcza kiedy stołecznego rywala prowadził już Mourinho i zwłaszcza kiedy dobitnie widać było zderzenie dwóch filozofii budowania drużyny: „galaktycznej”, polegającej na sprowadzaniu przez Real możliwie największych gwiazd światowego futbolu, i opartej na wychowankach, przechodzących przez La Masię. Kilka miesięcy po odejściu Guardioli z Barcelony, w listopadzie 2012 r., jego przyjaciel i następca Tito Vilanova wystawił w meczu ligowym 11 wychowanków, z czego 8 było Katalończykami.

Wypalony w Nowym Jorku: co powiedział Garri Kasparow

„Pewnego dnia będzie musiał zdjąć nogę z gazu albo się pochoruje” – mówił o nim Cruyff już w 2009 r. Zespół pod Guardiolą stawał się właśnie najbardziej utytułowaną drużyną w historii piłki: z 19 możliwych do wygrania w ciągu czterech lat trofeów zdobył 14. Strzelał mnóstwo goli, samemu tracąc niewiele. Dlaczego więc jego trener odszedł w chwili, kiedy nic nie zapowiadało kryzysu? Czy chodziło, jak utrzymywali niektórzy, o nieporozumienia z prezesem klubu, który wcale nie cenił go tak bardzo, jak na to zasługiwał? A może o zderzenie z Mourinho, który po przyjściu do Madrytu tradycyjną zimną wojnę między dwoma superklubami zamienił w konflikt nuklearny? Po meczu z listopada 2010 r., wygranym przez Barcelonę na wyjeździe 5:0, Mourinho wdał się nawet w przepychankę ze zwycięzcami, w trakcie której włożył palec do oka asystenta Guardioli.

W wydanej niedawno książce o pierwszym roku „Herr Pepa” w Bayernie Monachium Marti Perarnau opisuje nowojorskie spotkanie Katalończyka z Garrim Kasparowem (po odejściu z Barcelony Guardiola wyjechał bowiem za ocean, gdzie wraz z rodziną dał sobie rok spokoju i ciszy). Podczas wspólnej kolacji legendarny trener pytał legendarnego szachistę, czy byłby w stanie pokonać najlepszego dziś na świecie młodego mistrza tej gry. W odpowiedzi usłyszał, że gdyby to był tylko jeden, trwający dwie godziny mecz, nie byłoby problemu. Ale pojedynek szachowy rozkłada się na wiele godzin, a w związku z tym wiele dni, narażając szachistę na wyniszczające psychicznie i emocjonalnie ciągłe analizowanie rozmaitych możliwości kolejnych ruchów: jego i rywala.

To był klucz do tego, co się stało z Guardiolą w Katalonii. „Gdybym miał zdefiniować Pepa, powiedziałbym, że jest człowiekiem, który wątpi we wszystko” – pisze Perarnau. Źródłem tych wątpliwości nie jest jednak niepewność, tylko poszukiwanie perfekcji. Z książki Huntera „Barca. Za kulisami najlepszej drużyny świata” wyłania się obraz człowieka, który przed każdym meczem schodzi do biura w podziemiach Camp Nou i godzinami analizuje płyty DVD z grą następnych rywali. „K..., mówię, ich lewoskrzydłowy jest szybszy niż prawy, ich środkowi obrońcy ciągle wykorzystują długie podania itd. Zapisuję atuty, a potem szukam słabości. Ciągle się zastanawiam: OK, jeśli dam tych piłkarzy tutaj..., jeśli Messi pójdzie tutaj, a ktoś tam, to może ich ogramy – opowiada autorowi. – Zdarza się, że muszę obejrzeć dwa DVD, ale nieważne, jak wiele czasu na to poświęcę, zawsze dochodzę do momentu, kiedy mogę powiedzieć: »Mam to – jutro wygrywamy!«”.

Pewnego dnia podczas takiej analizy zadzwonił do Messiego i mimo późnej pory poprosił, by ten przyjechał na stadion. W gabinecie trenera 21-letni Argentyńczyk zobaczył film eksponujący pustą przestrzeń między linią obrony i ataku Realu. Usłyszał, że następnego dnia, kiedy otrzyma znak od trenera, ma zacząć biegać właśnie tam. Po upływie doby stoperzy z Madrytu, Cannavaro i Metzelder, nie mieli pojęcia, czy wychodzić za Argentyńczykiem z własnej strefy obronnej, czy nie. Barcelona wygrała na boisku rywala 6:2, a jej trener spopularyzował przy okazji ideę cofniętego napastnika, tzw. fałszywej dziewiątki (korzystający z tego ustawienia Hiszpanie zdobyli rok później mistrzostwo świata).

Umysł Guardioli przypomina więc umysł szachisty, który stara się zaplanować i przewidzieć wszystkie ruchy własne i rywala. Różnica polega na tym, że na jego szachownicy są 22, (a doliczając sędziów, którzy swoimi pomyłkami również mają wpływ na losy spotkania – 25 żywych figur. Boisko podzielone na niewidoczne dla laików pola-korytarze, którymi przemieszczają się poszczególni zawodnicy (na boisku treningowym ograniczają je wyrysowane farbą linie), równoległość ruchów: co robi boczny obrońca, atakowany przez skrzydłowego, jak się wówczas zachowuje pierwszy stoper i jak ustawia się drugi, jak wysoko może podejść boczny obrońca rywala... – wszystko to zajmuje jego mózg niemal bez przerwy. Ludzie bliscy Guardioli mówią o „zasadzie 32 minut” – to ich zdaniem maksymalny czas, w trakcie którego trener jest w stanie nie myśleć o czekającym go meczu. Czasami męczy go znalezienie zbyt wielu dobrych rozwiązań, często musi się hamować przed zarzuceniem piłkarzy nadmiarem informacji, jeszcze częściej – godzić się z ich błędami. To jego mistrz Bielsa powiedział kiedyś, że gdyby mógł na boisku sterować robotami, wygrywałby zawsze.

Trener Bayernu: rewolucja nie bierze jeńców

Odchodząc z Barcelony Guardiola mówił wprost: po 4 latach intensywnej pracy czuje się wypalony i nie ma pojęcia, jakie nowe rozwiązania mógłby zaproponować drużynie. Być może należałoby tu napisać, że to wielka rzecz – zobaczyć na szczytach świata człowieka, który umie zdobyć się na takie wyznanie, i pomyśleć o tym, jak może być ono uwalniające dla liderów politycznych, religijnych i ekonomicznych, o których depresji ciągle się plotkuje. Zwłaszcza że mija rok i Katalończyk wraca: wypoczęty i pełen nowych idei podejmuje pracę w Bayernie Monachium. A rewolucja, jaką przeprowadza w światowej piłce, nabiera tempa.

PRZED SERIĄ RZUTÓW KARNYCH w trakcie Superpucharu Europy z Chelsea (trenowanej już, co nie jest bez znaczenia, przez Mourinho), mówi, że sam nigdy nie umiał strzelać karnych, po czym opowiada pozornie oderwaną anegdotkę o swoim przyjacielu, dawnym graczu w piłkę wodną Manuelu Estiarte. Atmosfera wśród zawodników się rozluźnia, słuchają zaciekawieni, więc Guardiola mówi, by zdecydowali tylko, w którą stronę będą strzelać, by w żadnym wypadku nie zmieniali tej decyzji i by w trakcie rozbiegu powtarzali sobie tysiąc razy, że strzelą. Potem dodaje, że nie ma przygotowanej listy strzelców, tylko prosi, by ci, co chcą, sami się na nią wpisali. Na listę trafia aż trzech piłkarzy, którzy przed meczem karnych nie ćwiczyli. Wszyscy trafiają. Bayern wygrywa.

Niby pracuje wciąż tak samo: podczas krótkich, ale intensywnych, urozmaiconych (nuda!), czasem zabawnych treningów (widzieliśmy niedawno, jak ćwiczący w parach piłkarze, pędząc z jednego końca boiska treningowego na drugi i cały czas podając sobie piłkę, mają na końcu trafić do... kosza na śmieci), podczas drobiazgowych analiz w swoim biurze, w domu podczas tłumaczenia meczowej taktyki dzieciom, i podczas przerabiania drużyny w kameleona w trakcie meczów (ku utrapieniu rywali, Guardiola wprowadza korekty w ustawieniu co najmniej kilka razy w ciągu jednej połowy). Zależy mu na wymienności pozycji i ciągłym ruchu. „Wymagam tylko jednego: trzeba biegać – mówi po niemiecku nowym podopiecznym w trakcie pierwszego treningu. – Możecie popełnić błąd przy podaniu albo w jakiejś akcji, ale nie możecie przestać biegać. Jeśli to zrobicie, kaputt, jesteście poza drużyną”.

W poszukiwaniu jak najlepszej formuły jest coraz bardziej radykalny. Boczny obrońca Philip Lahm, o którym powie, że jest najinteligentniejszym piłkarzem, z którym kiedykolwiek pracował, zostaje środkowym pomocnikiem. Pressing, którym Bayern miażdży rywala – ma trwać cztery sekundy, jeszcze krócej niż w Barcelonie: nie chodzi o kilkudziesięciometrowe sprinty za rywalami, tylko skoordynowany, jednoczesny wysiłek wszystkich piłkarzy. Drużyna ma bronić się strefą, zawodnicy mają grać blisko siebie, ustawieni jak najwyżej – na 105-metrowym boisku obrońcy stoją średnio 43,5 metra od własnej bramki, czyli niemal na połowie (co pozwoli bramkarzowi Neuerowi pełnić rolę ostatniego obrońcy i często wychodzić poza własne pole karne, zaś najlepiej dryblującym Ribery’emu i Robbenowi – biegać na krótszych niż dotąd dystansach). To na boisku – poza nim przywiązanie do detalu obrazuje fakt, że klubowy autokar zostaje wyposażony w kuchnię, umożliwiającą zjedzenie fundamentalnego dla regeneracji świeżego posiłku najpóźniej godzinę po meczu.

„Jeśli jest rewolucjonistą futbolu, to jest nim za sprawą dekonstrukcji” – pisze Perarnau. Guardiola studiuje futbolowych mędrców, analizuje pomysły ze stadionów całego świata, wydobywa z nich esencję i tworzy własną metodę. Bawarska dekonstrukcja polega na stopniowym odchodzeniu od wąskich specjalizacji i przywiązywania piłkarzy do konkretnych miejsc na boisku. „System gry to numery telefonu” – śmieje się z dziennikarzy, próbujących wpisać jego zespół w jakieś ramy (3-4-3, 4-2-3-1 albo 4-3-3, gdzie pierwsza liczba opisuje obrońców, a ostatnia – napastnika lub napastników). Podopiecznym mówi, że nie chce, żeby grali jak Barcelona, i że nienawidzi tiki-taki, którą postrzega dziś jako podawanie dla samego podawania.
Były w ciągu kilkunastu miesięcy pracy Guardioli w Bayernie mecze niewiarygodne, choćby wyjazdowy triumf nad Manchesterem City w Lidze Mistrzów, w którego trakcie uwijający się między rywalami piłkarze z Niemiec wymienili w ciągu 3,5 minuty 94 podania. Albo zwycięstwo z Borussią w Dortmundzie, gdzie Lahm grał najpierw jako defensywny, a później boczny pomocnik i prawy obrońca, Javi Martinez zaś – jako boczny pomocnik, defensywny pomocnik, środkowy obrońca i znów defensywny pomocnik. Albo mecz z Schalke, w trakcie którego drużyna gości do 29. minuty nie zdołała wyjść z własnej połowy, a bramkarz Neuer przez 41 minut nie dotknął piłki. Były także wykłady dla piłkarzy i Guardiola tańczący między liniami narysowanymi na boisku treningowym, aby „orkiestra skoordynowała ruchy”. Były analizy poważnych publicystów, zestawiające innowacyjność i perfekcjonizm „Herr Pepa” z wizerunkiem kraju, w którym obecnie pracuje. Było mistrzostwo Niemiec, zapewnione na kilka miesięcy przed końcem rozgrywek, i triumf w pucharze kraju.

Ale była też klęska w półfinale Ligi Mistrzów w kwietniu 2014 r., poniesiona z rąk prowadzącego Real Carlo Ancelottiego, i stawiająca wszystko pod znakiem zapytania. Podczas spotkania w Madrycie Bawarczycy zaczęli świetnie, niemal zamykając gospodarzy we własnym polu karnym, ale potem nadziali się na kontrę. W rewanżu u siebie zostali rozgromieni 4:0 – była to najwyższa porażka w życiu Guardioli. „Pep zdradził Pepa” – podsumowuje Perarnau fakt, że decydując się na niećwiczone wcześniej ustawienie 4-2-4 Katalończyk kompletnie oddał rywalom zawsze dla niego święty środek pola, i nie potrafił przeciwdziałać szybkim atakom z udziałem Bale’a i Ronalda. „Nigdy więcej nie popełnię tego błędu” – deklaruje Guardiola dzień po klęsce.

I rzeczywiście: w bieżącym sezonie dominacja Bayernu w środku pola jest podstawą gry tej drużyny, w ligowej tabeli przewaga nad wiceliderem wynosi już 10 punktów, a eksperymenty z płynnością nabierają tempa. Historyk taktyki piłkarskiej Jonathan Wilson, analizując kolejny doskonały mecz w Lidze Mistrzów (wygrany na wyjeździe 7:1 z Romą), pisze wręcz o ustawieniu 2-7-1. Rozwijając uniwersalność swoich zawodników Guardiola deleguje – w meczu z Bayerem Leverkusen – napastnika Roberta Lewandowskiego na lewe skrzydło. Kiedy w futbolu ostatnich dekad dominowali piłkarze o wąskich specjalizacjach, na horyzoncie „Herr Pepa” majaczy wizja boiska jako szachownicy, na której oprócz bramkarza poruszać się będzie dziesięciu, niemających sztywno przypisanych pozycji hetmanów.

Guardiola i Gaudi: rzecz o dziełach niedokończonych

Czy ktoś taki może przegrać mecz? Ależ oczywiście. Po pierwsze, Guardiola może znów odejść od szachownicy. Jeden z jego przyjaciół, Miguel Soler, twierdzi, że Pep kolejny raz nie wytrzyma tempa: „Przytrafi mu się to samo, co w Barcelonie. Trzy albo cztery lata i będzie wyczerpany. Będzie musiał znów odpocząć, a później do Anglii i tam znów taki sam cykl”.
Po drugie, ważniejsze: można się zastanawiać, czy niespełnienie nie jest wpisane w samą istotę pracy trenera. Sukces nie jest wieczny, na każdy piłkarski wynalazek ktoś znajdzie odpowiedź, tak jak trenerzy Jupp Heynckes, Jürgen Klopp czy Diego Simeone wynaleźli sposób na tiki-takę. Przemijają piłkarskie pokolenia (akademia Barcelony od kilku lat nie wyprodukowała talentu na miarę Guardioli), niedawne gwiazdy są coraz starsze albo łapią kontuzje, roli przypadku i błędu nigdy nie uda się wyeliminować. „Guardiola dąży do perfekcji, ale wie, że osiągnięcie jej jest niemożliwe – pisze Marti Perarnau. – Stąd też bierze się uczucie, które często mu towarzyszy: wrażenie, że nie dokończył dzieła”.

GUARDIOLA PORÓWNAŁ kiedyś styl Barcelony do katedry, której budowniczym miał być Cruyff, a następcom Holendra pozostało co najwyżej dobudowywanie kolejnych kaplic. Jeśliby chcieć pozostać przy tej metaforze, w jego przypadku należałoby mówić o szalonym projekcie Gaudiego; misternie skonstruowanym i wizjonerskim, a przede wszystkim mającym w sobie nietrwałość (projektanta Sagrada Familia inspirowały zamki na piasku). Ostatecznie niedokończonym, ale pozostającym nieusuwalnym elementem pejzażu Europy i inspirującym kolejnych architektów.

A może jest tak, że rewolucje w ogóle rzadko się udają, zaś ich prorocy zawsze zostają osamotnieni? Na czele restauracji stoi ktoś pozbawiony charyzmy Guardioli i bezczelności Mourinho, człowiek, który potrafił wygrywać z oboma: Carlo Ancelotti. O tym, jaka rewolucja zmiecie Ancelottiego, opowiemy innym razem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014