Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na razie to wstępny odczyt, ale Główny Urząd Statystyczny mierzy inflację bardzo precyzyjnie i rzadko się myli. W marcu – jak właśnie podał w komunikacie – ceny dóbr i usług konsumpcyjnych były w Polsce średnio o 0,2 proc. wyższe niż w lutym, a to oznacza podwyżki na poziomie 1,9 proc. w porównaniu z marcem 2023 r. Tak niskiej inflacji nie widzieliśmy od ponad czterech lat.
Spadku poniżej 2 proc. nie spodziewała się także większość analityków, bo tzw. konsensus rynkowy zakładał, że w marcu odczyt pokaże 2,2 proc. I jedna, i druga wartość oznacza jednak, że inflacja spadła do poziomu mieszczącego się w celu banku centralnego, który zgodnie ze swoim mandatem ma ją utrzymywać na poziomie 2,5 proc. (plus minus jeden punkt procentowy). Wzrost cen na takim poziomie jest dla gospodarki najzdrowszy.
Prezes NBP w typowym dla siebie stylu posunął się oczywiście o wiele dalej i poinformował, że „kolokwialnie mówiąc, nie mamy inflacji”. Nie ma sensu łapać profesora Glapińskiego za słówka, choć na stanowisku, które piastuje, precyzja sformułowań nie jest wyłącznie kwestią stylu komunikacji.
Inflacja na poziomie 1,9 proc. jest wciąż inflacją, czyli wzrostem cen towarów i usług, a odczyt o wartości mieszczącej się w celu NBP nie znaczy, że w sklepach robi się taniej. Niektóre dobra faktycznie tanieją, ale inne wciąż drożeją, skumulowaną dynamikę tych ruchów oddaje zaś wartość na poziomie 1,9 proc. Mówiąc o „braku inflacji”, prezes ma oczywiście na myśli to, że udało się ją wyhamować do poziomu zgodnego z celem NBP i zarazem bezpiecznego dla gospodarki. Problem w tym, że na ogłoszenie triumfu nad drożyzną jeszcze za wcześnie – i Glapiński z pewnością o tym wie.
Niechętni prezesowi członkowie Rady Polityki Pieniężnej już zdążyli mu przypomnieć, że NBP ma „być w celu inflacyjnym, a nie w nim bywać”. Za tym efektownym sformułowaniem kryje się ostrzeżenie, że inflacja spadająca w kilka miesięcy z np. 8 do 2 proc., a potem znów równie szybko rosnąca w pobliże wartości dwucyfrowych, jest dla gospodarki również niezdrowa. Obserwując takie wahania producenci i konsumenci mogą podejmować nietrafione decyzje odnośnie do zakupów czy planowania produkcji.
Spodziewając się jeszcze większych wahań, będą w rezultacie nakręcać oczekiwania inflacyjne, a wtedy wzrost cen w gospodarce staje się niejako samospełniającą się przepowiednią. Inflacja na poziomie około 2,5 proc. powinna utrzymywać się nie jeden miesiąc, nawet nie kwartał. Zgodnie z regułami współczesnej polityki monetarnej gra toczy się o to, by utrzymać ją w ryzach wyznaczonych przez bank centralny przez co najmniej półtora roku.
Na razie szanse na dłuższe ustabilizowanie cen nie są zbyt duże. Prawdę powiedziawszy: są bliskie zeru. Już 1 kwietnia zniknie zerowa stawka VAT na część towarów spożywczych, które dotychczas były objęte wprowadzoną jeszcze przez rząd PiS tarczą antyinflacyjną. W drugiej połowie roku niemal pewne są podwyżki cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych. Niepewność utrzymuje się także na rynkach surowcowych i paliwowych, choć w tym przypadku na korzyść polskich konsumentów gra umocnienie złotego do dolara, za który polskie firmy kupują m.in. drożejącą ropę naftową.
Dlatego najbardziej wojowniczo usposobieni członkowie RPP uważają, że kierowany przez Adama Glapińskiego bank centralny powinien jak najszybciej podnieść stopy procentowe – i to nawet powyżej 7 proc. Ostatni raz zrobił to jeszcze we wrześniu 2022 r., gdy stopa referencyjna NBP wzrosła z 6,5 do 6,75 proc. Potem bank centralny decydował się już na obniżki. Wedle części ekonomistów i komentatorów były to działania, które miały wesprzeć bliski prezesowi obóz prawicy w walce o reelekcję. Między innymi za to rządząca koalicja chce postawić teraz Glapińskiego przed Trybunałem Stanu.