Fukushima bez końca

Trzy lata później Fukushima nie daje o sobie zapomnieć Japończykom. Na jaw wychodzą też tajemnice japońskiej energetyki jądrowej i rola, którą odgrywa w niej mafia.

10.03.2014

Czyta się kilka minut

Pomiar promieniowania w miejscowości Iitate, ok. 30 km od zniszczonej elektrowni. Wartość 1,08 mikrosiwertów na godzinę przekracza ponad czterokrotnie dopuszczalną normę. / Fot. Ko Sasaki
Pomiar promieniowania w miejscowości Iitate, ok. 30 km od zniszczonej elektrowni. Wartość 1,08 mikrosiwertów na godzinę przekracza ponad czterokrotnie dopuszczalną normę. / Fot. Ko Sasaki

Oficjalnie wszystko jest „pod kontrolą”: tak o zniszczonej elektrowni atomowej w Fukushimie mówią firma Tepco (jej operator) i japoński rząd. Oznacza to tyle, że do środowiska nie przedostają się już wielkie ilości materiałów radioaktywnych, które zaraz po katastrofie skaziły 8 proc. japońskiego terytorium, zmuszając do ewakuacji 150 tys. ludzi. Tego udało się jednak dokonać jeszcze w 2011 r., a mija trzecia rocznica awarii – tymczasem zdecydowana większość ewakuowanych wciąż żyje z dala od porzuconych domów, z niejasną perspektywą powrotu.

Na co dzień na terenie elektrowni pracuje 6 tys. ludzi. Część podtrzymuje kruchą równowagę, czyli chłodzi trzy zniszczone reaktory. Inni odgruzowują teren – tam, gdzie skażenie na to pozwala – i usuwają wiązki paliwa nuklearnego z basenu przy reaktorze numer cztery. Nikt do dziś nie podważył wcześniejszych szacunków, że likwidowanie skutków katastrofy zajmie 30-40 lat i będzie kosztować setki miliardów dolarów.

WINIEN (TAKŻE) CZŁOWIEK

Ale cyfry to jedno, a problemy kraju dotkniętego taką katastrofą to drugie. Nikt jak dotąd oficjalnie nie umarł na skutek choroby popromiennej (wzrosła nieznacznie liczba dzieci z Fukushimy z wykrytym rakiem tarczycy). Jednak jak zmierzyć codzienny stres przed skażeniem setek tysięcy ludzi z miejsc, które nie podlegały ewakuacji, a leżą blisko elektrowni? Albo lęk milionów ludzi w całym kraju, czy żywność, którą kupują, jest zdrowa?

Łatwiej oszacować straty wynikające z unieruchomienia wszystkich 50 japońskich reaktorów oraz rosnące koszty importu gazu i węgla. W obu przypadkach chodzi o gigantyczne kwoty. Tyle że praprzyczyną tego stanu rzeczy nie jest awaria elektrowni. Fukushima zerwała kurtynę, kryjącą korupcję w japońskim establishmencie. Energetyka jądrowa była jego istotną częścią.

Fala tsunami, na którą elektrownia nie była przygotowana, uruchomiła tragiczny ciąg zdarzeń. Ale uwzględniając skalę zaniedbań w japońskim atomie – rutynowe fałszowanie raportów bezpieczeństwa i sytuację, gdy elektrownie były de facto poza kontrolą – to do awarii dojść mogło i bez tsunami, w dowolnym miejscu kraju. Opublikowany półtora roku po katastrofie raport komisji parlamentarnej nie zostawia złudzeń: „Była to w głębokim znaczeniu tragedia spowodowana przez człowieka, która mogła i powinna być przewidziana, i której można było zapobiec”.

TAJEMNICE ATOMU

Od wielu miesięcy rząd próbuje uruchomić choćby część reaktorów i być może uda mu się to w tym roku zrobić. Ale musi się liczyć z oporem społecznym. Większość Japończyków jest dziś niechętna energii jądrowej: jedni chcą się z nią pożegnać natychmiast, inni rozłożyć to w czasie. Poza tym teraz – gdy jest już bardziej niezależny organ kontroli nad atomem, i gdy po Fukushimie podniesiono wymogi bezpieczeństwa – okazuje się, że wiele elektrowni ich nie spełnia. Uporanie się z tym pochłonie wiele czasu i kolejne miliardy.

Hermetyczny świat japońskiej energetyki jądrowej skrywał także inne tajemnice. Po marcu 2011 r. ludzie pierwszy raz mogli dowiedzieć się o warunkach pracy w elektrowniach. Wielkie firmy, jak Tepco, stoją na szczycie piramidy złożonej z wielu pięter podwykonawców. Na jej dnie, do zajęć prostych, ale niebezpiecznych, zatrudnia się ludzi za dniówkę, tak aby po przekroczeniu dawki napromieniowania można było ich szybko oddalić. Pracują tu bezdomni i chorzy, zgarniani spod dworca przez jakuzę (japońską mafię); inni odpracowują tu dla mafiosów swoje długi.

Było tak na długo przed Fukushimą i jest do dziś, tyle że teraz chodzi głównie o prace w miejscach najbardziej skażonych. Oficjalnie proceder jest ścigany przez prawo. Biorąc jednak pod uwagę jego powszechność – Reuters pisze o 50 gangach obecnych na miejscu – można wnosić, że jest traktowany pobłażliwie. Powód jest prosty: obniżał on koszty energii jądrowej, a dziś obniża koszty usuwania skutków katastrofy.

400 TON DZIENNIE

Nawet jeśli dziś w zniszczonej elektrowni nie dzieje się nic tak spektakularnego, jak zaraz po awarii, trudno uznać katastrofę Fukushimy za zakończoną. Zmieniła się tylko jej forma i tempo, w którym przebiega. Dekontaminacja skażonej ziemi rolnej i zabudowań potrwa wiele lat i kosztować będzie dziesiątki miliardów dolarów. Proces ten jednak, choć z opóźnieniami, idzie naprzód.

Gorzej jest na terenie elektrowni, gdzie promieniowanie w wielu miejscach – zwłaszcza obok reaktorów z przetopionym paliwem nuklearnym – jest tak wysokie, że nie tylko ludzie, ale i roboty nie mogą się zbliżyć. Nie wiadomo, jak sobie z tym radzić, sytuacja jest bez precedensu: brakuje wiedzy i urządzeń. Co więcej, woda używana do chłodzenia zniszczonych reaktorów ulega skażeniu i ścieka do piwnic, gdzie miesza się z wodami gruntowymi. Codziennie pracownicy wypompowują stąd 400 ton mocno skażonej substancji, która jest magazynowana na terenie elektrowni w wielkich pojemnikach (miejsce na dostawianie kolejnych jest już ograniczone).

A jest jeszcze skażona woda wyciekająca z elektrowni wprost do pobliskiej zatoki. Tepco długo to ukrywało. Teraz twierdzi, że zagrożenie dla oceanu jest niewielkie. W krótkim okresie – być może. Ale skażenie ma tę cechę, że się kumuluje; negatywne skutki dla życia w oceanach, a pośrednio też dla człowieka trudno więc wykluczyć.

„NUKLEARNA WIOSKA”

Fukushima nie daje zatem więc o sobie zapomnieć Japończykom. Nowe wieści o drobnych awariach – pękniętej instalacji czy odkryciu nowego skażenia – nie budzą już takiej grozy jak kiedyś. Ale fakt, że stale się o tym słyszy, utrwala w zbiorowej świadomości poczucie życia w kraju, który na swym terytorium nosi jątrzącą ranę. Sytuację komplikuje brak zaufania sporej części społeczeństwa do władz, do Tepco i do mediów – słychać zarzuty, że nie mówią całej prawdy. Pamięć o grzechach przeszłości jest żywa.

Patrząc wstecz, japońskiej energetyce jądrowej najbardziej zaszkodziło kreowanie fałszywego obrazu na jej temat. Atom miał górować nad innymi rodzajami energii: ceną, „ekologicznością”, poziomem bezpieczeństwa. Gdy okazało się, że koszty wcale nie są niskie (zwłaszcza w kraju narażonym na żywioły), zamiast mówić o tym otwarcie, rezygnowano z podnoszenia standardów bezpieczeństwa. A gdy przez lata dochodziło do mniejszych awarii, starano się je kamuflować – podważały wszak mit „bezpiecznego atomu”.

W przejrzystym systemie kontroli taki proceder zostałby ukrócony. W Japonii na przeszkodzie stała tzw. „nuklearna wioska”: powiązania firm energetycznych, biurokracji rządowej (także urzędów nadzorujących atom), mediów i polityków. Ich troską było podtrzymanie mitu o bezpiecznym atomie. Firma Tepco zawsze gotowa była otworzyć walizki z pieniędzmi na kampanię wyborczą polityka, dać grant naukowy czy reklamę w gazecie. Jej budżet PR – choć była monopolistą na produkcję i dostawy energii na swoim terenie – wynosił 250 mln dolarów rocznie. Toyoshi Fuketa, jeden z komisarzy NRA (nowego urzędu regulującego atomistykę), mówi: „Nigdy nie pozwolimy, by odrodził się mit bezpieczeństwa energetyki jądrowej. To jedna z najważniejszych lekcji, które wyciągnęliśmy z Fukushimy”.

JAK ZMIENIĆ JAPONIĘ

Okres po 11 marca 2011 r. stanowi więc dla Japonii nie tylko wyzwanie, jak uporać się ze zniszczoną elektrownią albo na jaką energię postawić. To również test dla demokracji: czy można uczynić ją bardziej przejrzystą. W tym sensie słowa byłego premiera Junichiro Koizumiego, że „eliminując energetykę jądrową, zmienimy też całą Japonię” – powtarzane w lutym na wiecach wyborczych – są bardziej zrozumiałe.

W wyborach na burmistrza Tokio Koizumi poparł Morihiro Hosokawę, również byłego szefa rządu.

Alians dwóch starszych panów, skandujących w centrum ośnieżonego Tokio antyatomowe slogany, mógł wyglądać egzotycznie. Koizumi to konserwatysta, całe życie związany z Partią Liberalno-Demokratyczną, która rządziła krajem nieprzerwanie kilkadziesiąt lat. Hosokawa zaś był tym politykiem, który jako pierwszy, stając na czele koalicji małych partii w latach 90., przełamał monopol PLD. Teraz Koizumi, wciąż popularny, występował przeciw własnemu środowisku i premierowi Abe, którego kiedyś namaścił na następcę.

Ale po Fukushimie Koizumi zmienił zdanie o atomie. Twierdzi, że dał się kiedyś uwieść propagandzie lobby atomowego i teraz przejrzał na oczy. Chce, by Japonia poszła drogą Niemiec, inwestując w energię odnawialną. Ceny prądu pewnie wzrosną, ale naród zjednoczy się wokół nowej idei, która wyrwie go z trwającego od dwóch dekad marazmu.

W postawie Koizumiego jest chyba jednak coś więcej. Nawet będąc przez pięć lat premierem, swoją pozycję zawdzięczał nie tyle poparciu w partii, co charyzmie i popularności wśród zwykłych Japończyków. Nie krył niechęci do establishmentu. To łączy go z Hosokawą i z jeszcze innym byłym premierem, Naoto Kanem, który też zmienił zdanie o atomie, a do polityki przywędrował kiedyś jako działacz ruchów oddolnych.

***

W tokijskich wyborach Hosokawa przegrał. Kandydaci opowiadający się za porzuceniem atomu podzielili między siebie głosy, wygrał popierany przez władze Yoichi Masuzoe. Premier Abe mógł odetchnąć, droga powrotu do energii jądrowej wydaje się prostsza. Tyle że... Masuzoe też nie jest entuzjastą atomu, tylko uważa, że odejście od niego wymaga czasu.

Tymczasem 50 reaktorów wciąż stoi, co przynosi krajowi wielkie straty. Jednak dla sporej części Japończyków zaczęły one uosabiać to, co złe w japońskim systemie władzy. Czas po 11 marca 2011 r. traktują oni jako walkę o inną, lepszą Japonię. 


PIOTR BERNARDYN jest stałym współpracownikiem „TP”, mieszka w Tokio. W wydawnictwie Bezdroża ukazała się właśnie jego książka „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”, opowiadająca o tym, jak katastrofa z 2011 r. zmienia Japonię. Z niej pochodzą publikowane wyżej fotografie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2014