Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„20 lat temu uruchomiłem pewną rzecz. Po drodze dołączyło wielu niesamowitych ludzi i stworzyliśmy więcej niesamowitych rzeczy. Wciąż nad tym pracujemy, a najlepsze dopiero przed nami” – napisał na Facebooku Mark Zuckerberg. Jak na to, co zdarza mu się wypisywać z okazji rocznic czy osiągnięć, to skromnie. Fajerwerków jednak nie będzie, i to mimo że Meta (spółka matka Facebooka) ogłosiła w zeszłym tygodniu ogromne zyski.
Powodem, dla którego brak wielkiego świętowania, nie jest raczej upokorzenie, jakiego Zuckerberg doznał ostatnio w amerykańskim Senacie, ale przede wszystkim to, że wielkie platformy mediów społecznościowych znalazły się w potężnych tarapatach. Jak ujął to na łamach magazynu „Time” David Kirkpatrick, autor książki „The Facebook Effect: The Inside Story of the Company That is Connecting the World”: „prawdziwy sukces finansowy i biznesowy tej firmy jest jednocześnie tragedią na skalę światowo-historyczną”. Tragedią, którą zaczynają rozumieć zarówno użytkownicy, jak i ustawodawcy na całym świecie.
Zaczęło się od oceniania atrakcyjności koleżanek z uczelni. W 2003 r. Zuckerberg, wraz z drugim studentem Uniwersytetu Harvarda, Eduardem Saverinem, stworzyli stronę Facemash, która pozwalała porównywać atrakcyjność dwóch losowo wybranych studentów lub studentek uczelni. Harvard nie uznał tego za zabawne, a Zuckerberg niemal został wyrzucony z uczelni za naruszanie prywatności i praw autorskich.
Facemash umarł, ale pomysł kiełkował dalej. 4 lutego 2004 r. Zuckerberg i Saverin uruchomili portal, który umożliwiał studentom Harvarda (i tylko im) wyszukiwać kolegów z klasy. Nazywał się TheFacebook i szybko zdobył na kampusie znaczną popularność.
Już pięć dni później o nowej stronie napisała uczelniana gazeta „The Harvard Crimson”. „Jestem całkiem zadowolony z tego, ilu ludzi zapisało się do tej pory” – cieszył się w rozmowie z gazetą Zuckerberg, który w pięć dni dorobił się 650 użytkowników.
Początkowo byli nimi wyłącznie studenci elitarnych, amerykańskich uczelni: Harvarda, Yale czy Stanforda. Dopiero w 2006 roku portal wpuścił na swoje salony każdego, kto ukończył 13 lat.
Dziś co najmniej raz w miesiącu Facebooka odwiedza 3 mld ludzi, co trzeci człowiek na świecie (łącznie Meta ma 3,98 mld użytkowników). I liczba ta cały czas rośnie. A wraz z nią rosną też problemy, których Facebook i inne media społecznościowe przysporzyły światu zarówno w skali makro, jak i mikro.
Dwa podstawowe to dezinformacja oraz polaryzacja, które odczuł chyba każdy demokratyczny kraj na świecie, czy to w czasie kampanii wyborczych, czy podczas pandemii COVID-19. Skala mikro to m.in. fala samobójstw młodych ludzi, którzy nie umieli sobie poradzić z hejtem online rówieśników. Dowodów, że Facebook mógł starać się bardziej, by temu wszystkiemu zapobiec, jest aż nadto.
W 2016 r. Zuckerberg twierdził, że to „dość szalony pomysł”, iż fałszywe wiadomości na Facebooku wpłynęły na wynik wyborów prezydenckich w USA, choć doskonale wiedział, że pracownicy jego firmy doradzali kampanii Donalda Trumpa targetować reklamy zamieszczane w serwisie (była to standardowa praktyka dla organizacji politycznych, niedługo potem wycofana).
Raporty o stanie sztucznej inteligencji: w 2024 roku czeka nas lawina dezinformacji
Podobnie dwa lata później Zuckerberg doskonale wiedział, że zmiany algorytmu mające prowadzić do pokazywania użytkownikom przede wszystkim treści od znajomych i rodziny prowadzą do rozlewania mowy nienawiści i pogłębiania polaryzacji. Wewnętrzne badania firmy wykazały bowiem, że efekt jest dokładnie odwrotny od zamierzonego – algorytmy dobierające prezentowane treści promowały posty agresywne, nienawistne i sensacyjne, bo takie zbierały najwięcej reakcji i komentarzy użytkowników. Inżynierowie zaproponowali, by zmodyfikować algorytm tak, by stawiał mniejszy nacisk na „wiralowość” treści. Zmiana została wprowadzona w ograniczonym zakresie w Etiopii i Birmie, gdzie Facebooka obwiniano o podżeganie do przemocy etnicznej. Zuckerberg nie zgodził się jednak na wprowadzenie poprawki na całym świecie, ponieważ – jak relacjonował „Wall Street Journal” – firma od 2017 r. notowała spadek aktywności użytkowników.
Z dokumentów wewnętrznych Facebooka, które ujawniła sygnalistka Frances Haugen (odpowiadała tam za zespół „uczciwości obywatelskiej”), wynika również, że firma była świadoma, iż nie robi dostatecznie dużo, by zwalczać nienawiść, groźby przemocy i dezinformację. W wewnętrznym opracowaniu inżynierowie Facebooka przyznali: „szacujemy, że podejmujemy działania w przypadku zaledwie 3-5 proc. przypadków hejtu i 0,6 proc. przemocy i podżegania, mimo że jesteśmy w tym najlepsi na świecie”.
Doskonałą ilustracją skali problemu były wydarzenia, jakie rozegrały się 6 stycznia 2021 r. w Waszyngtonie. Jak wykazały późniejsze dochodzenia, zwolennicy Donalda Trumpa, którzy usiłowali tego dnia wziąć siłą Kapitol, organizowali się i podżegali nawzajem za pomocą zamkniętych grup właśnie na Facebooku.
Jak przyznała firma w swoich wewnętrznych dokumentach, po amerykańskich wyborach prezydenckich z 2020 r. portal zniósł szereg obwarowań, które miały zapobiegać roznoszeniu się kłamstw i podżeganiu do przemocy. Na skutek tego sieć zalała fala teorii spiskowych o rzekomo „ukradzionej” prezydenturze Trumpa. Facebook ze skali problemu zdał sobie jednak sprawę dopiero w dniu zamieszek. 6 stycznia moderatorzy otrzymywali 40 tys. zgłoszeń o fake newsach i mowie nienawiści na godzinę. Było już za późno, żeby powstrzymać tsunami kłamstwa.
Choć prawda jest taka, że żadne medium społecznościowe nie radzi sobie zbyt dobrze z walką z kłamstwami i teoriami spiskowymi. Problem wynika z samej ich natury. Kiedyś komunikacja w naszych społeczeństwach odbywała się w znacznym stopniu jednokierunkowo – za pośrednictwem mniej czy bardziej bezstronnych mediów. Dziś przekazy kierowane do milionów odbiorców może tworzyć dosłownie każdy. Każdy może też poczuć się jak gwiazda. Ego i pragnienie walidacji są podstawowym paliwem mediów społecznościowych. Prawda nie jest w nich szczególnie cenną walutą.
Użytkownicy za korzystanie z mediów społecznościowych płacą po dwakroć: danymi, które o sobie udostępniają, i swoją uwagą. Tak wyjaśniał nam to prof. Vincent F. Hendricks, dyrektor Centrum Badań nad Informacją i Bańkami Informacyjnymi Uniwersytetu Kopenhaskiego:
– Za każdym razem, kiedy w mediach społecznościowych coś komentujesz, lajkujesz albo udostępniasz, dokonujesz inwestycji. Inwestujesz swoje opinie w tematy, które uważasz za ważne w jakimś aspekcie. Może chodzić o ciekawą informację, zdjęcie śmiesznego kota albo o to, kto ma dostać klucze do Białego Domu. Wydaje ci się, że twoja opinia albo opinia innego użytkownika nic nie kosztuje? Nieprawda. I ty i on używacie najcenniejszej waluty mediów społecznościowych: poświęciliście swoją uwagę. Media społecznościowe żyją z tego, że spędzacie w nich czas, a one mogą sprzedawać reklamy.
Prawdopodobnie pierwszą osobą, która zauważyła „ekonomię uwagi” był laureat Nagrody Nobla Herbert A. Simon, który już w 1962 r. pisał tak: „W świecie bogatym w informacje bogactwo informacji oznacza ubóstwo czegoś innego: tego, co jest pochłaniane przez informacje. To, co jest pochłaniane przez informacje, jest raczej oczywiste: pochłania uwagę odbiorców. Stąd bogactwo informacji tworzy ubóstwo uwagi i potrzebę efektywnego jej rozłożenia między nadmiar źródeł informacji, które mogłyby ją pochłonąć”. Uwaga stała się zasobem i można nawet dokładnie stwierdzić, ile go posiadamy. Przeciętny człowiek w ciągu doby z internetu, telewizji, rozmów telefonicznych pochłania około 100 tys. słów i obrazów, czyli około 34 GB danych. Aż tyle i tylko tyle.
Wiele wskazuje na to, że coraz więcej ludzi postanawia inwestować swoją uwagę gdzie indziej. Zwłaszcza młodych ludzi. Według badań Pew Research w 2012 r. z Facebooka korzystało 94 proc. amerykańskich nastolatków. Dziś to niewiele ponad 20 proc.
W ostatnich dniach francuska gazeta „Le Figaro” zamieściła ankietę na swojej stronie internetowej, zadając czytelnikom pytanie: „Czy sieci społecznościowe stanowią postęp dla społeczeństwa?” Do piątku 86 proc. odpowiedziało „nie”.