Dusze drugiego obiegu

Uzależniamy się dla przyjemności, przodujemy w samobójstwach, nasza młodzież używa najwięcej środków uspokajających w Europie. Zdrowie psychiczne Polaków się pogarsza.

07.12.2010

Czyta się kilka minut

Tomasz Kot, ponad 50-letni, był kiedyś właścicielem firmy odzieżowej. Miał żonę, dzieci oraz idée fixe: zapewnienie im finansowego bezpieczeństwa. Teoretyczne podstawy tej idei: nie ma sytuacji bez wyjścia. Jej praktyczne przełożenie nazywa Kot strategią wielu wariantów: - Na wypadek biznesowych zawirowań opracowywałem trzy, cztery. Ten ostatni zawsze wypalał. Nie wypalił w jedenastym roku transformacji.

Kat powinności

Duszy Tomasza Kota zdarzało się popadać w nagłe przygnębienie albo podsuwać myśl "Chwileczkę, jak długo będziesz tak gnać? A gdzie w tym twoim życiu ty?". Kilka razy, kiedy łamał sobie głowę nad wariantami, zapędziła go w kozi róg. - Jadę samochodem. Raptem: cięcie. Czerń. Staję gdzieś na poboczu i nie mam pojęcia, kim jestem, skąd się tu wziąłem. Świadomość wraca powoli, a wraz z nią dławiący strach przed powtórką.

Dziś wie, że to mózg dawał sygnały: "zastopuj". Te sygnały się zagłusza; im mniej ma się sił, tym bardziej hoduje się w sobie kata powinności: rób coś, jeszcze więcej rób, lepiej.

Wtedy, w 2000 r., Kot, bankrut, zostaje sam na sam z wielką winą: odarł rodzinę z bezpieczeństwa. Kat obwieszcza wyrok: nieudacznik z ciebie, frajer. Z tym wyrokiem Tomasz schodzi z duszą do podziemia. To jeden pokój w jego mieszkaniu. Tomasz Kot mówi o tym czasie: wyglądanie śmierci.

W wolnej Polsce próbowano kilkakrotnie cierpienie policzyć. Wyszło na jaw, że od 1990 r. ponad trzykrotnie wzrosła liczba osób z rozpoznaniem najcięższych chorób psychicznych, m.in. schizofrenii i alzheimera. Aż o 90 proc. poszybował w górę wskaźnik zachorowalności na inne zaburzenia psychiczne: nerwice, lęki, depresję.

W gabinecie dr. Michała Skalskiego z Kliniki Psychiatrycznej szpitala Uniwersytetu Medycznego na Nowowiejskiej w Warszawie depresja wiedzie prym. Kiedy w latach 80. rozpoczynał praktykę, według badań epidemiologicznych depresja endogenna (najostrzejsza w przebiegu) stanowiła nie więcej niż 1 proc. przypadków, teraz cierpi na nią co dziesiąty Polak. Lekarze mówią: depresja to obrona przed zwariowaniem. Mózg ucieka się do chytrej, a zarazem okrutnej sztuczki: w jego zwojach dochodzi do "wycieku" serotoniny, neuroprzekaźnika odpowiedzialnego za to, że widzimy świat w jaśniejszych tonacjach. Tylko leki mogą ten proces powstrzymać. Lekarze określają to wychwytem zwrotnym serotoniny. Nie działają od razu. Leczenie trwa miesiącami, a nawet latami. Jakby mózg chciał mieć pewność, że człowiek zrozumiał sens zaserwowanego mu cierpienia.

Statystyki naprowadzają więc na wniosek, który może szokować polityczną niepoprawnością: w poprzednim systemie byliś­my zdrowsi.

Trzęsienie ziemi

Wniosek broni się nawet przy zastrzeżeniu, że w PRL nie było baz danych i woli dotarcia do prawdy. Idą mu w sukurs międzynarodowe badania: im kraj biedniejszy, tym depresji mniej. W PRL pod względem zaburzeń psychicznych plasowaliśmy się bliżej Nigerii, gdzie notuje się ich najmniej, teraz bliżej USA, gdzie najwięcej. - To dlatego, że człowiek dobrze sobie radzi z naturalną walką o byt - wyjaśnia dr Skalski. - Tak nas ukształtowała natura. W PRL byliśmy zdrowsi, bo kolejki i kartki miały coś z pierwotnych zmagań o przetrwanie.

Gdy w połowie lat 90. Międzynarodowa Organizacja Zdrowia opublikowała wyniki badań mierzących zagrożenie zaburzeniami psychicznymi w byłych krajach postsowieckich, Polacy zostali uznani za dwukrotnie bardziej narażonych na ich występowanie niż Czesi - bo przemiany zaczęły się od nas, a gospodarka za południową granicą była w lepszej kondycji. Skakaliśmy na głębszą wodę.

- Okazało się, że dla przeciętnego obywatela wolność nie była skarbem, za który na taką wodę warto skakać - ocenia prof. Antonina Ostrowska, socjolożka z PAN, badaczka m.in. zachowań społecznych w okresie transformacji. - Największą wartością była przewidywalność, ten fundament poczucia bezpieczeństwa. Człowiek rodził się i umierał na tym samym betonowym osiedlu. Kończył zawodówkę przy jedynej w okolicy fabryce i wiedział, że dostanie w niej dożywotnią pracę. Jego dzieci powielały ten scenariusz, który nie wymagał przygotowania. Przygotowania wymagała zmiana scenariusza. A ona, niczym trzęsienie ziemi, nastąpiła znienacka.

Takie trzęsienie ziemi, w małej miejscowości na Lubelszczyźnie z dużą firmą produkującą sprzęt AGD, zarejestrował prof. Andrzej Czernikiewicz z Kliniki Psychiatrii Uniwersytetu Medycznego w Lublinie. Firma bankrutuje po pięciu latach transformacji. Po roku w miasteczku znacząco zwiększa się liczba uzależnionych i nadużywających alkoholu. Nie mija kolejny rok, a przybywa chorych na depresję. Trzy lata po zamknięciu fabryki wśród mieszkańców dochodzi do prób samobójczych.

Jak podaje dr Włodzimierz Brodniak, socjolog medycyny i sekretarz Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego, w pierwszych trzech latach wolnej Polski nastąpił istotny wzrost samobójstw. Na starcie transformacji było ich 4307, a w następnym już 4970, w kolejnych 5316, 5713. Badacz wskazuje na korelację między liczbą samobójstw a wskaźnikiem bezrobocia.

Aż do 2005 r. w tym pędzie ku śmierci nic się nie zmienia. Mężczyźni pięciokrotnie wyprzedzają w nim kobiety. Jak Tomasz Kot, są w sile wieku: po czterdziestce, przed sześćdziesiątką, ojcowie rodzin. Co sprawiło, że wtedy, w 2005 r., się zatrzymali? Dr Brodniak: - Zawdzięczamy to rządom obcych państw, które wraz z naszym przystąpieniem do UE otworzyły dla Polaków rynki pracy. Liczba posamobójczych pogrzebów spadła o 10 proc.

- Jako państwo odpuściliśmy sobie zupełnie pokolenie 40-, 50-latków - zgadza się dr Michał Skalski. Przez jego gabinet przewijają się mężczyźni o cienistych, zhardziałych twarzach. Byli na stanowiskach, dziś łapią na czarno fuchy ochroniarzy, najmują się jako kasjerzy w Biedronce. Kilka dni temu przyszedł 56-latek, niegdyś inżynier z FSO, który żyje wybierając puszki ze śmieci.

Kiedy w 2008 r. wybucha ogólnoświatowy kryzys, rządy Irlandii, Wlk. Brytanii, Niemiec, Holandii już ratować Polaków nie mogą. Wbrew teorii o polskiej zielonej wyspie na mapie ekonomicznej zapaści przybywa 400 nowych pogrzebów. To powyżej średniej europejskiej. Co roku w Polsce kończy z sobą więcej ludzi, niż ginie w wypadkach drogowych. Polski ojciec rodziny po trzęsieniu ziemi nie zostawia sobie ścieżki odwrotu. Zazwyczaj się wiesza.

Trwogi nowego ładu

Choć na ogół socjologowie są zdania, że transformacja się skończyła i wkroczyliśmy w etap "stabilizacji nowego ładu", aż trzy czwarte Polaków odpowiada twierdząco na pytanie CBOS: "Czy warunki życia w kraju zagrażają zdrowiu psychicznemu?". Prof. Ostrowska

się nie dziwi: - Zmiana związana z nowymi regułami ekonomicznymi okrzepła. Ale mamy problem z zadomowieniem się w rzeczywistości wolnego wyboru. Trzeba decydować o wyborze kariery, szkoły dla dziecka, o tym, jakiego wybrać w przychodni lekarza, a w wyborach polityka. Zostaliśmy porażeni wolnym wyborem jak piorunem.

Choć na liście zagrożeń dla zdrowia psychicznego pierwsze miejsce w badaniach CBOS nadal zajmuje utrata pracy, to już drugie - kryzys rodziny.

- Nigdy wcześniej nie przyjmowałem tylu młodych kobiet udręczonych brakiem współdziałania ze strony partnerów, ich niedojrzałością - przyznaje dr Skalski. Ci mężczyźni przypominają dzieci we mgle: zagubieni, niezdecydowani, w jakim podążyć kierunku. Uciekają od zobowiązań w alkohol albo zawsze otwarte ramiona mamusi. Są wytrąceni z odwiecznych ról gwarantujących dominującą pozycję w rodzinę (nowy ład przyśpieszył procesy emancypacyjne kobiet), a wciąż się nie odnaleźli w nowych: już nie twardziele, jeszcze nie metroseksualni.

Przychodzą kobiety sukcesu. Do niedawna pięły się po szczeblach kariery w bankach, korporacjach, spółkach, a tu norma kulturowa nakazuje urodzić dziecko. Prześladują je wizje powrotu po latach, gdy dziecko już w przedszkolu lub szkole, a karierę diabli wzięli; ktoś inny zajął stanowisko. O pomoc proszą i te, które po urodzeniu dziecka powrotu do karier już sobie nie wyobrażają, a rodzina nalega: "Pracuj, z jednej pensji wyżyć się nie da".

W nowym ładzie kipią emocje, ścierają się style, kłębią trwogi. Lęk to jego zbiorowy wyznacznik. Kobieta przed czterdziestką (elegancka, obgryzione do krwi paznokcie) mówi, że boi się głodu. Głód i most - to w wizjach pacjentów szukających pomocy dwa najczęściej wymieniane rzeczowniki: "umrę z głodu", "wyląduję pod mostem". Z wyznania eleganckiej kobiety: - Straciłam pracę, bo potrzebne było miejsce dla żony jednego z właścicieli. A mam na głowie kredyt hipoteczny. Wszystko sprzedałam, pomieszkuję kątem u znajomych.

Lekarze dostrzegają nową kategorię lęków, np. przed karą za niepopełnione winy: "Mogę być świetnym lekarzem, a i tak mnie zwolnią, bo NFZ nie podpisał ze szpitalem kontraktu; znakomitym nauczycielem, ale jestem na etat za stary - nie moja wartość buduje moją przyszłość". To lęk demoralizujący, gorzki.

Albo lęk przed zadłużeniową pętlą, który niweluje generacyjne różnice. Pod drzwi gabinetu na warszawskim Mokotowie sprowadza panią po 50-tce (białe włosy, palce pożółkłe od nikotyny, rozdygotane), nałogową hazardzistkę, która ukrywała długi przed rodziną. Kiedyś mąż sprawdził wyciągi bankowe i wszystko się wydało. Napisała list, poszła się rzucić do Wisły. Mąż w porę wrócił, zobaczył list, w ostatniej chwili zgarnęła ją policja. Jest tu też para 70-latków (cichutcy, zgaszeni), którzy brali kredyty, a to na nową pralkę dla synowej, a to komputer dla wnuczki i żyją za 300 zł miesięcznie, bo resztę zabiera komornik. Chcieli się zabić gazem z piekarnika, w porę zastukała sąsiadka.

Psychiatrzy recepty na dług nie zapisują, ale pytają: "A ile ten dług wynosi?". "Sto tysięcy". "A na ile pan, pani ceni swoje życie?". I czasem taka relatywizacja pomaga. Ludzie uczą się układać z wierzycielami. W rankingu lęków ten rokuje: może być odwrócony.

Prof. Czernikiewicz wspomina, jak z kolegą kardiologiem przez wiele lat przyjmował pacjentów w tej samej przychodni w Biłgoraju. Na początku pod gabinetem kardiologa czekało kilkadziesiąt osób, a pod jego - kilka. W ciągu ostatniej dekady to się radykalnie zmieniło: tyle samo co do kardiologa przychodzi do psychiatry. Do tego ostatniego głównie kobiety. One się bronią, "bo przecież są dzieci, starsi rodzice", przyjaciółki, przy których można się wygadać, wypłakać. Mężczyźni nie płaczą.

Gdy mężczyźni w depresji sięgają po sznur, one łykają tabletki.

Zabójcza bezsenność

Wydawałoby się, że najbardziej odporni psychicznie są młodzi. Nie przetrzepał ich tamten system, nie zaskoczył nowy. Tymczasem psychiatrzy obserwują zjawisko, które przybrało skalę epidemii: rozprzestrzenianie się fobii społecznej właśnie wśród młodych. Gdy w USA i Wlk. Brytanii przeprowadzono badania na temat zdrowia psychicznego studentów (polskich prawie nie ma, ale epidemia jest), okazało się, że obezwładnia ich lęk przed perspektywą złej oceny, przed tym, że nie sprostają oczekiwaniom otoczenia, odpadną w wyścigu szczurów. Charakterystyczne, że pogorszenie kondycji psychicznej w większym stopniu niż uczniów dotyczy właśnie studentów - im bliżej życiowych rozstrzygnięć związanych z wyborem własnej drogi, tym lęk większy. Badania potwierdzają dawno dostrzeżoną regułę: najcięższe choroby psychiczne, jak schizofrenia czy psychozy paranoidalne, dopadają swe ofiary w trakcie studiów i tuż po ich zakończeniu.

Młodość się wycisza. - Polska jest na pierwszym miejscu w Europie pod względem używania przez uczniów szkół leków nasennych i uspokajających - mówi dr Bogusław Habrat, kierownik Zespołu Profilaktyki i Leczenia Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Podkreśla, że nikt nie zna skali zjawiska, ale z liczby sprzedawanych recept oraz liczby osób przyjmujących te leki ponad zalecany czas (2-4 tygodnie) można wnioskować, że to problem setek tysięcy Polaków. Jego powszechności sprzyja fakt, że nawet wśród psychiatrów nie ma wystarczającej świadomości, jak bardzo szkodliwe są to środki. - Przyjmowane przez lata zabijają, tak jak zabiły Michaela Jacksona - ocenia dr Skalski, jeden z niewielu specjalistów w kraju z dziedziny medycyny snu.

A nowy ład ma otwarte oczy. Niegdyś na zaburzenia snu cierpiała połowa starszych, a zaledwie 1-2 proc. młodych ludzi - teraz tych ostatnich jest 20 razy więcej. Do Instytutu Psychiatrii i Neurologii, gdzie opracowano unikalną metodę detoksykacji od leków nasennych i uspokajających, zgłaszają się uzależnieni bezsenni z całej Polski. - Niestety, nasza oferta to kropla w morzu potrzeb - ubolewa dr Habrat - a kolejki oczekujących i czas oczekiwania są nieprzyzwoicie długie.

W obszarach bezsenności cierpienie się hiperbolizuje. Bezsenność (rzadziej senność) to tajna broń destrukcji. Czy może mieć związek z systematycznym wzrostem samobójstw? Tak - twierdzą specjaliści - choć nie jedyny.

Młodość się wymyka. Gdy w woj. podlaskim poddano badaniu 5 tys. licealistów i gimnazjalistów, wyszło na jaw, że w jego trakcie na epizod depresyjny cierpiała jedna piąta. Aż 15 proc. było uzależnionych od alkoholu; wielu przed wyjściem do szkoły wypijało setkę.

W czerwcu tego roku rzecznik praw dziecka alarmuje: tylko w 2008 r. popełniło samobójstwo 280 nastolatków i ponad 400 młodych dorosłych (20-24 lata). Apeluje: lepsza ochrona zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży to konieczność. Według szacunków ministerstwa zdrowia ok. 900 tys. dzieci w wieku 10-17 lat wymaga pomocy psychiatrycznej i psychologicznej, bo ma zaburzenia depresyjno-lękowe, a korzysta z niej tylko 130 tys. W krajach, gdzie wskaźnik samobójstw był równie wysoki, takich jak Dania, Finlandia czy Węgry, stworzono programy prewencji skierowane przede wszystkim do nauczycieli i lekarzy pierwszego kontaktu, poszerzono sieć ośrodków interwencji kryzysowej - i podziałało, pogrzebów jest mniej. U nas programów nie ma.

- Leczyłem rodzinę licealisty, który skoczył pod pociąg po tym, jak rzuciła go dziewczyna - opowiada dr Skalski. - Także aktora, którego syn pożegnał się rano, a w południe wpuścił sobie do samochodu spaliny z rury wydechowej. Miałem pacjentkę - matkę chłopaka, który zatruł się cyjankiem. Znalazł w internecie wzór chemiczny i sobie wyprodukował.

Zdaniem psychiatry młodzi ludzie nie są wyćwiczeni w radzeniu sobie ze stresem psycho-społecznym.

- Być może za krótko żyjemy w warunkach wolności, by przekazać potomkom geny odporności na jej wyzwania - zastanawia się prof. Antonina Ostrowska. - Może potrzeba kilku pokoleń, by nadążyły za nowym ładem?

Wstyd i piętno

Cierpienie w ukryciu jest niewidzialne. Statystyki je omijają, nie wiedzą, ilu z nas nie ujawnia, że choruje psychicznie. Specjaliści szacują, że nawet cztery razy więcej niż w oficjalnych danych. Niewidzialne dystansuje widzialne: to prawie połowa Polaków.

Dlaczego? - Ponieważ nasze społeczeństwo stygmatyzuje zaburzenia psychiczne - uważa prof. Marek Jarema, krajowy konsultant ds. psychiatrii, kierownik III Kliniki Psychiatrycznej IPiN.

Szokującego dowodu dostarcza raport CBOS z 2008 r.: aż trzy czwarte z nas jest przekonanych, że choroba psychiczna przynosi wstyd chorującym i rodzinie. Im wyższe wykształcenie i pozycja zawodowa, tym ta opinia częstsza.

- Siedziałem w tym swoim podziemiu przez trzy lata, bo nawet przed sobą bałem się etykietki szajbusa, świra, debila - wspomina Tomasz Kot. - Ten lęk odsuwał myśl o szukaniu ratunku u psychiatry. Dopóki do niego nie przyjdziesz, jeszcze możesz udawać, że jesteś po stronie zdrowych. Jeszcze jesteś po prostu obywatelem. Człowiekiem.

Opisując psychicznie chorych, częściej niż w latach 90. używamy określeń pejoratywnych, szyderczych (jak cymbał, półmózg, niedorobiony itp.), a mniej badanych dostrzega w cierpiącym psychicznie bliźnim rozpacz i ból. Wolimy akcentować odmienność jego zachowania. Czemu pod tym względem jesteśmy daleko za Amerykanami, Anglikami czy innymi społeczeństwami zachodnimi? Prof. Jarema po części obwinia tradycję - tę, która kazała postrzegać chorobę psychiczną jako karę za grzechy, opętanie, i prowadzić odmieńców na stos, a po części sposób, w jaki wizerunek osoby chorej kreują media, utrwalając stereotypy: - Ktoś zrobił coś złego? Zgwałcił, zabił? Na pewno był leczony psychiatrycznie albo nie był leczony psychiatrycznie. Kontekst jest zawsze negatywny, choć wiadomo, że psychicznie chorzy popełniają mniej przestępstw niż zdrowi.

Profesor zwraca też uwagę na inną polską specyfikę: stygmatyzowaniem zajmują się właściwie wszyscy. Politycy, gdy mówią przed kamerami o paranoi swych oponentów i sugerują, że trzeba zamknąć ich w psychiatryku. I lekarze, gdy na zadane w ankiecie pytanie, w jakiej kolejności zakwalifikowaliby pacjentów do operacji stawu biodrowego, tych z zaburzeniami psychicznymi umieszczają na końcu.

Stygmatyzują pracodawcy. Opowiada Maciej, wykształcenie średnie, w remisji choroby dwubiegunowej afektywnej (depresja występuje w niej na przemian z okresami euforii): - Znalazłem pracę w pubie jako barman. Bardzo mi się spodobała. Po okresie próbnym szefowa pochwaliła: "Świetnie pan sobie radzi, podpisujemy umowę". Ale z kwestionariusza dowiedziała się, że jestem na rencie. "A na co ta renta?" - pyta. "Choruję psychicznie". Przy mnie umowę podarła.

- Żyjemy w kraju, w którym psychiatrzy zmuszeni są radzić pacjentom: "Nie przyznawajcie się" - rozkłada ręce prof. Jarema.

Wielkomiejska stygmatyzacja różni się jednak od małomiasteczkowej. W tej pierwszej korporacje wpisały w nowy ład bezwzględne reguły wyścigu szczurów: "Obojętnie, na co chorujesz, jak nie dajesz rady pomnażać zysku, odpadasz" - ale sprzyja ci anonimowość. Małomiasteczkowość pokazuje palcem, wyklina. - Z chorobą sobie poradziłam, ale nie ze spojrzeniami - mówi chora na nawracającą depresję nauczycielka z 10-tysięcznego miasteczka w Warmińsko-Mazurskiem, dziś pod opieką warszawskiej placówki. Prosi, żeby to sobie wyobrazić: korytarz w jedynej w miasteczku przychodni. Ona, siedząca samotnie pod drzwiami z tabliczką "psychiatra". Lekarz spóźnia się, dociera tu tylko raz w tygodniu z Olsztyna. Naprzeciwko kolejka do internisty; siedzą rodzice jej wychowanków. Patrzą. W szkole następnego dnia chichoty.

Badania pokazują, że najlepiej zachorować na wsi, gdzie "głupi Jasio" od zawsze miał swoje miejsce, przydzielano mu funkcję pasterza, a jego odmienność zdawała się wkomponowywać w dziwy nieprzewidywalnej natury.

Lecz środowiskowe różnice niweluje poziom ponadgeograficznej hipokryzji: choć większość z nas godzi się, żeby leczenie psychiatryczne odbywało się w dziennych ośrodkach psychoterapeutycznych, to już nie na to, żeby taki ośrodek otwarto na naszym osiedlu.

Cierpienie drugiej kategorii

Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego na lata 2009-2013, przyjęty po żmudnych bojach psychiatrów, miał m.in. na celu te postawy zmieniać. Miał - w miejsce anachronicznego, drogiego, instytucjonalnego, wprowadzić od dawna funkcjonujący na Zachodzie system opieki środowiskowej opartej na oddziałach dziennych, które pozwoliłyby chorującym na zachowanie więzi społecznych, uczenie się i kontynuowanie pracy. Brak reformy powiększa pulę rencistów: już co czwarty otrzymuje rentę z powodu zaburzeń psychicznych. W domach pomocy społecznej na wolne miejsca czeka nowa kategoria pensjonariuszy: młodych, którym nowy ład pomieszał w głowie. Niekiedy trafiają tam jeszcze w garniturach od Armaniego, ostatnim świadectwie przeszłego życia.

Więc miało być cywilizowanie, ale nie jest, bo brakuje przepisu wykonawczego, ugrzązł w ministerialnych biurkach. Brakuje też powiązania teorii z praktyką: z sumy, jaką rząd przeznacza na służbę zdrowia, psychiatria dostaje najmniej. Podczas gdy w krajach UE nakłady na nią sięgają średnio 10 proc., u nas 3-2 proc.

W zeszłym roku Polskie Towarzystwo Psychiatryczne podejmuje dramatyczną decyzję: będzie występować na drogę sądową przeciwko urzędnikom odpowiedzialnym za dystrybucję pieniędzy. - Nie możemy się godzić na to, że człowiek z zaburzeniami psychicznymi jest traktowany gorzej niż chory na zapalenie płuc czy alergię - tłumaczy prof. Jarema. - Nie ma cierpienia drugiej kategorii. Nasi pacjenci są dyskryminowani.

Konkretny wymiar tej dyskryminacji to kolejki po ratunek. W klinice dr. Skalskiego na wizytę czeka się kilka miesięcy, w Nakle do końca roku wszystkie terminy są zajęte, podobnie w Nowej Rudzie czy w Nisku. Są rejony, gdzie w całym województwie jest tylko jeden psychiatra albo nie ma go wcale.

W całym kraju w placówkach psychiatrycznych udziela się pomocy półtora milionom ludzi (4 proc.), w Europie - trzy razy tylu. Psychiatrów dla dorosłych potrzeba u nas dwukrotnie, a dziecięcych aż czterokrotnie więcej.

- To ile razy, czekając, można się powiesić? - pyta Tomasz Kot.

- Wokół polskiej psychiatrii unosi się widmo bezradności - mówi Katarzyna Muskat, psychoterapeutka z Ośrodka Terapii w Środowisku Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Przychodzą tu matki (ojcowie rzadko - im pogodzić się z chorobą dziecka trudniej, uciekają w zaprzeczenie, w pracę, w inny związek; partnerzy chorych zwykle się ulatniają) opuszczone przez system. Innych nie ma.

- Wręczyli mi w szpitalu wypis Jacka - opowiada matka 25-letniego pacjenta. - Lekarz polecił: "Niech pani pilnuje, żeby brał leki, niech pani zadba, żeby wstawał, miał stałe zajęcie". I odwrócił się na pięcie. Ale jak dać ten lek, gdy Paweł odmawia, nie powiedział. Ani jak wyciszyć jego trwogę. Ani gdzie ja mam szukać pomocy ze swoją.

O tych matkach Katarzyna Muskat mówi, że będą wniebowzięte. Widzi ich coraz więcej; gdzieś przypadkiem usłyszały o ośrodku i - czasem po 30 latach - wyszły ze swojego zamknięcia. Wymieniają się radami, czasem się pośmieją, popłaczą.

Statystyki nie liczą adresów, pod którymi ukrywa się pokorne cierpienie matek, żon, sióstr pozostawionych samym sobie z niewidzialną chorobą bliskiego.

Demony terazizmu

Jest jeszcze problem agresji. - Bez wątpienia jej poziom w Polsce przekracza dopuszczalne granice - twierdzi prof. Jarema. Dodaje, że może to być czynnik odpowiedzialny za zwiększoną liczbę zgłoszeń do poradni psychiatrycznych: - Mechanizm jest prosty. Jeśli ludzie, którzy usiłują odnieść sukces w jakiejś dziedzinie, np. w polityce, wybierają do tego celu dyskredytowanie bliźnich, naznaczanie ich, odrzucanie współpracy, i jeśli ten przekaz przenika z mediów, to zostaje powielony w zachowaniach społecznych. Tragedia łódzka bez wątpienia wpisuje się w ten kontekst.

Agresja determinuje jakość naszej codzienności, jej rytuały i obyczaje. Profesor zwraca uwagę na widoczny gołym okiem efekt jej triumfalnego podboju: ruch drogowy. - W Polaka, nawet dobrego i spokojnego w domu, za kierownicą wstępują demony, inaczej niż w Anglika czy Niemca. To wynik braku poszanowania dla innych, egocentryzmu.

Antonina Ostrowska potwierdza tę diagnozę: - Nie ufamy sobie, obracamy się w kręgu rodziny, rzadko wspomagamy kogoś spoza niego. To nas zamyka. Choć z drugiej strony w jakimś stopniu to reakcja obronna na to, co fundują nam politycy: przesiąkając ich stylem, chowamy się przed nimi. W takich warunkach nie kształtuje się społeczeństwo obywatelskie.

Jest też problem hedonizmu. Dr Habrat z oddziału detoksykacyjnego: - Tu nie da się obronić mitu, że odurzamy się głównie z powodów depresji, nerwic, lęków. Sięgamy po alkohol i narkotyki, żeby było przyjemnie. Dlaczego? Bo współczesny świat, nastawiony na "terazizm", wydaje się bardziej ponętny niż niepewna gratyfikacja w przyszłości: religie nie są w stanie zaoferować atrakcyjnej wizji nieba lub jakoś szczególnie odrażającej wizji piekła. Stąd coraz większe powodzenie środków pobudzających i halucynogennych.

Ilu z nas popłynie z nurtem hedonistycznej autodestrukcji?

Podczas dyżurów telefonicznych, które Tomasz Kot, dziś prezes Stowarzyszenia Rodzin i Przyjaciół Osób z Zaburzeniami Psychicznymi, pełni w ośrodku, wielu dzwoniących to bliscy uzależnionych, którym ci - niedowierzając odległemu piekłu - zafundowali je na ziemi. Tomasz Kot z piekła wyszedł, choć czasem - gdy choroba wraca - się o nie ociera. Ma je wtedy pod kontrolą, bierze leki. Posłuchał depresji, skończył z biznesem: - Jestem jej wdzięczny: rozpoznałem nową drogę.

Korzystałam m.in. z zapisu debaty "Opieka psychiatryczna: poznajmy prawdę o kosztach" zorganizowanej przez "Rynek Zdrowia" w grudniu 2009, a także z komunikatu z Badań CBOS "Osoby psychiczne w społeczeństwie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2010