Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niezależnie od jakości tych pomysłów (np. poziom ceł wynika z unijnej wspólnej polityki handlowej), wszystkie razem - a do tego kolejne, planowane przez rząd, np. podwyższenie akcyzy - mogą dać w sumie parę miliardów. Może 10 proc. tego, co brakuje.
Sposób, w jaki sprawę przedstawia min. Rostowski, do mnie w zasadzie trafia - z powodu kryzysu dochody skarbu państwa maleją, bo mniej pieniędzy wpływa z podatków. Jednocześnie rosną wydatki - częściowo też z winy kryzysu (np. na bezrobotnych), częściowo dlatego, że ustawy gwarantują waloryzację rent, emerytur i świadczeń społecznych, częściowo zaś z powodu konieczności kontynuowania inwestycji infrastrukturalnych. Ta różnica między wydatkami a dochodami to właśnie deficyt budżetu państwa.
W rzeczywistości deficyt może być zresztą mniejszy, niż przewiduje to minister - jeśli budżet państwa zostanie jednak zasilony przez część zysku NBP, a przyszłoroczny wzrost gospodarczy będzie wyższy niż zakładane 1,2 proc. PKB. Konserwatyzm w konstruowaniu budżetu da Rostowskiemu swobodę manewru, której w tym roku zabrakło. Nie trzeba będzie przerzucać części wydatków na rok 2011, a to zmniejszy ryzyko, że przekroczony zostanie zapisany w ustawie o finansach publicznych tzw. "próg ostrożnościowy" 55 proc. relacji długu publicznego do produktu krajowego brutto. Jego przekroczenie wymagałoby ostrego cięcia wydatków budżetowych i podwyższenia podatków.
Tegoroczny deficyt jest szczególnie duży, bo szczególnie duży jest światowy kryzys, który odbija się także na polskiej gospodarce. Jednak na koncepcie pożyczania pieniędzy od przyszłych pokoleń (bo to nasze dzieci i wnuki będą musiały spłacić zaciągane dziś długi) opiera się cały pomysł na rządzenie przez ostatnich 20 lat. Żaden rząd nie ma odwagi powiedzieć, że niezależnie od wszystkich argumentów socjalnych wydajemy na społeczne transfery więcej niż mamy. Podobnie postępują także koledzy Donalda Tuska, tłumacząc, że w obecnej sytuacji politycznej nic się nie da zrobić, i odkładając wszelkie próby reform na czasy, gdy z rządem kierowanym przez premiera z Platformy współpracować będzie prezydent z tejże partii. Jestem przekonany, że wierzą w to, co mówią, jestem także przekonany, że faktycznie nie mogą liczyć na wsparcie ani opozycji, ani prezydenta w dziele naprawy finansów publicznych.
Jednak - niestety - jestem także przekonany, że po (najprawdopodobniej) wygranych przez Donalda Tuska wyborach prezydenckich dowiemy się, że równoważenie państwowych wydatków trzeba odłożyć do wyborów parlamentarnych. A po wyborach parlamentarnych... I tak z tym naszym polskim deficytem i ciążącymi nad gospodarką coraz większymi kosztami obsługi polskiego długu będziemy się bujali do... No właśnie, do kiedy? Do następnego kryzysu?