Benares, popioły

Tak się to kończy. Za chwilę najstarszy syn bambusową tyczką przebije czaszkę. Uwolni ducha, który uleci i nigdy już nie będzie musiał wrócić w żadnej postaci. Nastąpi koniec i odpoczynek, nareszcie.

28.10.2008

Czyta się kilka minut

Środek nocy. Jeden z Domów pracujących na Manikarnika ghat niesie drewno, aby ułożyć stos nad brzegiem Gangesu /fot. Wojciech Nowicki/visavis.pl /
Środek nocy. Jeden z Domów pracujących na Manikarnika ghat niesie drewno, aby ułożyć stos nad brzegiem Gangesu /fot. Wojciech Nowicki/visavis.pl /

Nie wiadomo, kiedy pojawia się nieodstępna towarzyszka podróży, nuda. Dopada niezauważenie na peronie dworcowym, kiedy pociąg się spóźnia o całe godziny; dopada w hotelu, razem z nagłą gorączką i dziwnym obrzękiem kończyn. Rozwlekła, ale nie dojmująca, bo wypełniona drobiazgami: towarzysze podróży starannie pochłaniają jedzenie, elegancko wycierają sos do ostatka; goły nędzarz omiata podłogę rózgą i wyciąga rękę po rupię. Niby nic się nie dzieje, ale zawsze to minimalne coś, jakieś mikroruchy. Przechodzą kolejni handlarze. Nudę można zabijać czytaniem miejscowych gazet, bo książki przywiezione z domu nie sprawdzają się na miejscu, ani ziębią, ani grzeją; po prostu nie dotyczą tego świata. Można kleić się do pryczy i sprawdzać nerwowo, czy krajobraz za oknem się nie zmienił. Indie.

***

Pociąg przyjeżdża na stację w Benares (używam starej nazwy miasta, bo nowa - Waranasi, jakoś słabo porusza wyobraźnię) nad ranem, w porze między czarną nocą i świtem. Stacja pusta, prawie nikt nie wysiada, choć w dzień trudno się tu przecisnąć, taki tłok. Na ulicach żywej duszy, tylko rikszarze w półśnie tkwią przed budynkiem; ale o tej dziwnej porze nawet oni odpuszczają, nie wrzeszczą ani nie ciągną za rękę. Miasto spokojne i ciemne, trochę jakby nienamacalne. Nie dzieje się nic.

Zaspany rikszarz staje daleko od hotelu, pokazuje palcem przed siebie mówi, "rzeka": i odjeżdża. Uliczki są za wąskie nawet dla rowerowej rikszy. Nadal jest ciemno, nadal pusto. Z urwanych rur wydobywa się para i zasnuwa zaułki. Nad uliczką, na belce łączącej budynki śpi-czuwa stara małpa z młodym w ramionach. Ktoś mnie mija. Ktoś do mnie zagaduje, ale nic nie rozumiem. Wreszcie ghaty, te kamienne schody prowadzące do nurtu rzeki, i sama rzeka. Prawie świt. Znad rzeki idą dymy, trochę jak u nas jesienią, kiedy na polach palą kartoflane łęty i dym się płoży nad polami. Hotel ma być gdzieś w tamtym kierunku. Dymy napływają z Manikarnika ghat, terenu, gdzie płoną stosy. Nie łęty, nie ogniska płoną, tylko ciała. Płoną przez dzień i noc, każdego dnia.

W drodze mijam wielkie składowiska drewna, sięgające kilku metrów; pod nimi przysypiają Domowie, jednocześnie kupcy i mistrzowie ceremonii. Zaciekli handlarze, którzy godzinami potrafią handryczyć się o kilogram drewna, o cenę kwiatowych girland, o wszystko. Siedzą pod stosami drewna, popijają czaj, ubrani w przepaskę dhoti i dziurawe swetry, bije od nich ostry zapach dymu, jak od owczarzy. Nie ma płaczu, udawanego nieszczęścia, tylko handel; czekają na klientów jak taksówkarze. Kurzą najtańsze papierosy zawinięte w liść bidi, żują betel i spluwają czerwoną śliną; rozmawiają przy tym o sprawach naprawdę istotnych - o tym, że znów się ktoś utopił w Rzece, a wieczorem trzeba zagrać w krykieta. W końcu słychać z daleka, jak nadchodzą mary ze zwłokami, słychać "Ram nam satya hai, Ram nam satya hai". Mary sklecone z bambusa, na nich materac z lodu, zwłoki zawinięte w całun, przykryte pomarańczową tkaniną. Czterech chudzielców biegnie z marami na ramionach, przedziera się przez tłum wypełniający zaułki, krzycząc nieustannie "Ram nam satya hai, Ram nam satya hai". Za nimi pędzi rodzina zmarłego. Pędzi prosto z pociągu albo z ciężarówki, którą przejechała przez pół kraju wielkiego jak kontynent. Pędzi pod plac wypełniony drewnem, do tych z pozoru niewzruszonych Domów, strażników Manikarnika ghat, należących do najniższej kasty nietykalnych. Któryś z nich wstanie, splunie, wyrzuci bidi i ruszy do roboty.

Na stos trzeba mniej więcej trzystu kilogramów drewna, to zależy od ciała; tyle drewna kosztuje fortunę. Wokół Benares kiedyś była puszcza, a teraz nie ma prawie drzew, zostały tylko w nielicznych parkach; drewno trzeba sprowadzać z daleka. Do jego ceny trzeba doliczyć podróż dla całej rodziny, setki kilogramów lodu, girlandy, ofiarę dla braminów. Jest jeszcze druga możliwość - przypominające fabrykę elektryczne krematorium na drugim końcu miasta, w ceglanym budynku; choć jest tanie, niewielu z niego korzysta.

Kiedy się stoi nad Manikarnika ghat albo kiedy się ogląda ten teren z łodzi, z rzeki, to widać tylko dopalające się stosy, ludzi, psy, zabłąkane krowy, które szukają ciepła w nocy. Wiatr wraz z kurzem dostaje się do człowieka wszystkimi otworami. Ludzie jedzą ostre potrawy, bo ostre najlepsze są na zimne dni i na nocny chłód. Rodzina przytupuje, łazi kolejną godzinę z rzędu. Może kupili za mało drewna, może było wilgotne. Widać wypalone doły i kupy śmieci. Tak się to kończy; za chwilę ktoś, zwykle najstarszy syn, weźmie do ręki bambusową tyczkę i przebije czaszkę. Uwolni ducha, który uleci i nigdy już nie będzie musiał wrócić w żadnej postaci; nie będzie musiał przyoblec się w ciało bramina, dalita, psa czy krowy.

Po to to wszystko; po to podróż i lód, po to kąpiel ciała w nurcie rzeki, po to stos na brzegu Gangesu, w mieście zwanym miastem światła: żeby przerwać błędne koło. Nie będzie więcej wcieleń, nastąpi koniec i odpoczynek, nareszcie.

***

Obserwator z zewnątrz dostrzeże tylko to, co odmienne: brak grobu, pewną niedelikatność w traktowaniu spraw ostatecznych. Przedkładanie znaczeń głębokich ponad pozór, ten obcy nam brak pompy (popioły wrzucane są do rzeki wraz ze wszystkim, co im towarzyszy - ale o metr dalej czyhają poławiacze. Ich obecność nikogo nie złości, nikt nie uważa, że rytuał został zakłócony, jeśli kwiaty, pomarańczowy całun i monety zostaną wyłowione i przehandlowane na oczach rodziny). U nas lastryko i pomnik, próba wiecznotrwałości na przekór upadkowi ciała; tam śmierć i spopielenie, i nareszcie koniec. U nas lament, tam radość, że to nareszcie. Tu tabu, wykluczenie poza nawias dopuszczalności - wyrzucenie umierania z rodziny, zakrycie śmierci przed światem i oddanie jej w ręce lekarzy ("urbanizacja, komercjalizacja i medykalizacja śmierci". Pisze o tych zjawiskach zajmująco Michel Vovelle w swojej "Śmierci w cywilizacji Zachodu"); tam wyjazd do Benares, do domu umierania - bez żadnych leków oprócz wody z Gangesu i mantr. Nawet jedzenie jest skromnie wydzielane, bo przecież nie warto się posilać, skoro celem jest jak najszybsza śmierć. Chory czy stary ma dwa tygodnie, żeby przestać żyć - potem dyrektor hospicjum decyduje, czy rokuje wystarczająco źle, żeby mu pozwolić na nieco dłuższy pobyt. Na naszych cmentarzach strzyżone trawniki i zadbane krzewy, tam kupy śmieci, pies jednooki i smród uryny przy całopalnych stosach. Dookoła naganiacze, bezczelni, napomadowani młodzieńcy o manierach rajfura: chcesz oglądać - płać; to my jesteśmy właścicielami tego interesu, przekonują. A oglądać chcą wszyscy i żalą się potem na swoich blogach, że było tak nieczysto i że dostrzegli kawał nadpalonej nogi. Rzecz w tym, że wcale nam się nie musi podobać: nie nasza to śmierć i nie nasze wierzenia.

***

Pierwsze ciało, jakie zobaczyłem w Benares (a miało być ich jeszcze bardzo, bardzo wiele): w okolicach uniwersytetu, na zwykłym rondzie, jakich w mieście mnóstwo. Rondo, na którym leżą krowy i tylko cud sprawia, że nie dochodzi do wypadku (ale ten cud powtarza się ciągle). Towarowa riksza wiozła owinięte w biały całun ciało, które - pozbawione ubrań, wieku, płci, zawinięte jak zwyczajny pakunek i umocowane do desek sznurkiem - wydało się nagle śmiesznie małe. Rikszarz przebijał się przez zwarty tłum i bosą nogą kopał w samochody.

Kiedy zostać w Benares na dłużej, łatwiej zapomnieć o obecności martwych ciał, niż zwracać na nie uwagę. W kawiarence internetowej przy Manikarnika ghat, gdzie lepkopalce jaszczurki wygrzewały się wtulone w zakurzone komputery; u ulubionego lassi wallaha, który z szelmowskim uśmiechem dodawał do napoju szczególnie dużo wyciągu z indyjskich konopii; na targu przy Dasaśwamedha ghat, gdzie tłuste ryby i kurczaki powiązane w pęczki: wszędzie tam wrzask "Ram nam satya hai" niesie się na okrągło. Nawet podczas radosnego święta holi, kiedy wszyscy ci niepijący przecież Hindusi pijani byli jak na góralskim weselu, albo upaleni haszem do nieprzytomności, i tańczyli w ciemnościach, oblewając świąteczne ubrania farbami; wtedy też szedł zmęczony kondukt z taflą lodu grubą na dłoń, z ciałem zwiniętym w całun.

***

Śmierć w Benares to wyzwolenie. Stąd masowe przyjazdy, by spotkać ją właśnie tutaj. "Śmierć, która gdzie indziej budzi strach, tutaj witana jest jak długo oczekiwany gość. Śmierć, która gdzie indziej znajduje się pod straszną władzą Jamy, tutaj wolna jest od tej grozy, ponieważ Jama nie ma wstępu do Kashi" (Kashi to wcześniejsza nazwa Benaresu, zaś Jama to bóg śmierci; "Banaras, City of Light", Diana L. Eck). Kashi jest brodem, prowadzącym przez rzekę samsary, reinkarnacji, na drugi brzeg; drogą od narodzin do śmierci prawdziwej, kończącej. Stąd radość.

W Benares nie każde ciało trafia na stos; jest kilka wyjątków. Święci mężowie, czyli sadhu, kobiety w ciąży, zwierzęta. Rzeka pochłania śmierć w każdej postaci; sama pozostaje czysta w religijnym sensie. Z wymiarem namacalnym radzą sobie ryby, sępy i słońce. Kiedy kończy się wiosna, Ganges, matka wszystkich rzek, wysycha do wąskiej, zamulonej nitki pokrytej kożuchem śmieci. Jest śmierdzącym ciekiem, upstrzonym ciałami małp, resztkami krów, foliowymi workami. W niczym nie przypomina rwącej górskiej rzeki, tej zielonkawej masy wody, którą jest Ganges o kilkaset kilometrów wcześniej. Tu, bliżej ujścia, Ganges jest zmęczony i gorzej toleruje całe góry śmieci, które są do niego wrzucane. Nie ma nawet sił ponieść ich dalej. Pływają na powierzchni jak w stawie.

Pozostaje przy tym najczystszy; hindusi pielgrzymują tu, żeby tu zażyć świętej, oczyszczającej kąpieli. My patrzymy z wyższością, zapatrzeni na higieniczne standardy innego (naszego, lepszego) świata.

***

"Starożytność znamy przeważnie dzięki grobom i nagromadzonym w nich przedmiotom. Im dalsza starożytność, tym ważniejsze są dla nas jej sepulkralne zabytki. Na pewno jest to wynikiem selekcji przeprowadzonej przez czas: ludzie, osiedlając się kolejno na tych samych miejscach, zacierali ślady poprzedników, ale pozostawiali na wpół sprofanowane leżące na uboczu groby, które zawierały skondensowaną historię kultury żywych" - pisze Philippe Ari?s w książce "Człowiek i śmierć". Bezradność człowieka Zachodu wobec Benares (pomijając wyczulenie na swoiste piękno, ten niekończący się korowód mar i stosów, ciał wrzucanych do rzeki i tysięcy kąpiących się co rano w rytuale oczyszczenia) bierze się z braku znanych nam punktów odniesienia, tych cmentarzy właśnie, i wielkich zabytków. Tacy drażliwi jesteśmy na punkcie śmierci, że akceptujemy ją wyłącznie w tym przebraniu, które sami dla niej uszyliśmy. Co począć w mieście, które jest wielką przetwórnią śmierci, niechlujną fabryką oczyszczenia? Co począć, jeśli przy tym miasto jest pracowite i wesołe, i na pozór śmiercią zanadto się nie przejmuje - choć przecież poświęcone śmierci wersy z Kabira zdobią wiele jego murów? Muzułmańscy chłopcy od rzeźnika grają w krykieta obok swoich zakrwawionych pieńków, hinduskie matrony jadą w szóstkę jedną rikszą na zakupy do złotnika, a złotnik wdzięczy się do nich i rzuca dowcipy; Manikarnika ghat i Harishćandra ghat są o dwa kroki.

Co wreszcie począć ze śmierci śmiertelnością? Po spalonych w Benares nie zostaje ani grób, ani nawet puszka z prochami. Żadnych śladów, gęsta, brudna rzeka pochłania wszystko i oczyszcza się w nieodgadniony sposób.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2008