Baśń o kamiennej duszy

RADEK RAK, pisarz: Czuję, że wszyscy potrzebujemy mitu. I że mogę się nim dzielić w obfitości. Tylko co będzie, jak kiedyś moja córka powie: „tato, ja tego nie potrzebuję”?

13.12.2021

Czyta się kilka minut

 / JACEK TARAN
/ JACEK TARAN

MICHAŁ OKOŃSKI: Trochę żałuję, że nie w tej kawiarni, o której mi opowiadałeś, ale rozumiem: takie życie, że się nauczyliśmy spotykać online.

RADEK RAK: Miałem zapalenie okostnej, dzisiaj jest pierwszy dzień, kiedy nie jestem spuchnięty i mogę mówić.

Chodzi mi nie tylko o to, że tajemnicze kawiarnie są ważnymi miejscami w Twoich książkach. Wyobraziłem sobie po prostu, że usiądziemy naprzeciwko siebie i Ty, jak na rasowego mistrza gry przystało, przeprowadzisz mnie przez RPG, którą nazwiemy potem opowieścią wigilijną.

O rety, a ja ostatnio raczej mało kreatywny jestem. Wiesz, przeprowadziłem się na Wolę Duchacką i ta kawiarnia jest chyba jedynym miejscem w okolicy nadającym się do spokojnej rozmowy. A że kilka tygodni temu urodziła mi się córka, nie chciałem oddalać się zbyt daleko od domu. Wcześniej mieszkałem koło Hali Targowej, gdzie kawiarni jest więcej, ale jakoś uznałem, że z dzieckiem tam będzie trudniej. Sam się wychowałem w miejscu, gdzie tylko kamień i asfalt, i nie chciałbym, żeby Irenka też tak musiała.

Często się w życiu przeprowadzałeś?

W trakcie studiów weterynaryjnych w Lublinie mieszkanie zmieniałem co roku. Pakowanie całego dobytku w kilka toreb i przenoszenie go na plecach mam świetnie opanowane, ale to chyba nic wyjątkowego. Życie wielu z nas polega na zwijaniu namiotu i ruszaniu w dalszą drogę.

Czyli nie zapuścisz korzeni na Woli Duchackiej.

Na osiedlu nie da się zapuścić korzeni, w każdym razie ja nie potrafię. W ogóle wydaje mi się, że korzenie można zapuszczać tylko w głąb siebie i że moje korzenie są już bardzo głębokie. W okresie dorastania oswoiłem najbardziej pewien las na południe od Dębicy – tam, gdzie zaczyna się już Puszcza Karpacka.

Nie wiem, jak dużo wiesz o Dębicy...

W „Małych zwierzątkach” napisałeś, że śmierdzi, ale wiem, że to było ironiczne. W młodości pojechałem za Cracovią na mecz z Igloopolem: pamiętam zarówno mocarstwowe ambicje tego kombinatu w późnym PRL-u, jak jego upadek w początkach III RP.

Tamtej Dębicy nie ma, ale kocham to miasteczko i w ogóle cały się czuję małomiasteczkowy, a najważniejsze jest dla mnie jego położenie na pograniczu dwóch krain geograficznych. Na południe są wzgórza porośnięte starym bukowym lasem, którego na szczęście nikomu nie chce się wycinać, bo do jego jarów i wąwozów trudno dojechać ciężkim sprzętem, więc drzewa, które przewróciły się w czasach mojego dzieciństwa, leżą w nich do tej pory. Na północ z kolei jest płasko, podobno mamy tam do czynienia z półką szelfową z pradawnego Oceanu Tetydy, dziś piaszczystą i porośniętą sosnami. Teraz musi tam być przepięknie, bo zimą las sosnowy jest nadal zielony.

W Puszczy Karpackiej nie jest przepięknie?

Latem jest w niej duszno i ciemno, a poza tym pełno much, komarów i bąków, które chcą cię obeżreć do kości. Ale to zdecydowanie ciekawszy las. Zacząłem się w niego zapuszczać jako jedenastolatek i nawet dziwiłem się potem rodzicom, którzy kiedy w odpowiedzi na pytanie, „gdzie idziesz?”, słyszeli: „do lasu”, mówili: „dobrze, to wróć kiedyś”.

Nie pozwalałbyś dziecku na takie przygody?

Wiesz, ja się bawiłem w taki bieda- -bush­craft. Rozpalałem ogniska w miejscach niedozwolonych. I przeżywałem ten las w sposób mistyczny. Stawałem się jego częścią. Widziałem w nim Boga. Długo myślałem, że chciałbym mieszkać na granicy tego lasu.

Dziś już nie chcesz?

Dziś patrzę na jego obrzeża, pełne nowobogackich domków... Nie, nie chciałbym. Ale moment, w którym musiałem się z nim świadomie pożegnać, był przełomowy: tym mocniej uświadomiłem sobie, że korzenie mam w sobie.

Z Dębicą i jej okolicami moja rodzina jest związana od pokoleń. Z rodziną żony jest inaczej: ma korzenie w wielu miejscach Polski. Córka też już tak będzie miała i myślę, że w jej przypadku poczucie zakorzenienia będzie wyglądało inaczej. Pewne rzeczy ją ominą.

Im dłużej żyję, tym silniejsze mam poczucie, że kolejnych pokoleń nie omijają wcale doświadczenia pokoleń poprzednich. A w jednym z Twoich wywiadów znalazłem zdanie o reprodukowaniu czegoś więcej niż doświadczenia – o reprodukowaniu mitów.

Bo mity się reprodukują same, albo raczej my je reprodukujemy, w sposób nie do końca świadomy. Dla mnie mity są czymś, co tłumaczy mi mój świat. Co mówi, dlaczego coś mnie spotkało i czy jest w tym jakiś sens.

Dasz jakiś przykład, może spoza oczywistego kręgu biblijnego?

Jako dziecko wychowywałem się na angielskiej literaturze dla dzieci. Ideałem było dla mnie życie bohaterów „O czym szumią wierzby”, poza Ropuchem oczywiście. Przyjaźń, drobne przyjemności, umiejętność poprzestawania na małym, dobrze rozumiana sytość, poczucie bezpieczeństwa związane z faktem, że jutro też będę syty i że znam zasady, według których zmienia się świat wokół mnie. Jako trzydziestoparolatek ze zdumieniem odkrywam, że ostatecznie wylądowałem w miejscu, w którym chciałem wylądować, kiedy ją czytałem.

Opowiadasz trochę jak o życiu ­hobbitów, wśród których ci, których gnało gdzieś pragnienie przygód, byli uważani za dziwaków. Ale Bilbo, Frodo, a z tym ostatnim nawet Sam Gamgee odbywają swoją wyprawę. I Ty też niejedno przeszedłeś, zanim wróciłeś na brzeg Rzeki z książki Kennetha Grahame’a.

Parę razy rzeczywiście świat spadł mi na głowę i musiałem opuścić norkę. Ale moje zamiłowanie do przygód jest faktycznie hobbickie: kiedy mogę ich nie mieć, jestem szczęśliwy.

Żeby nie było zbyt idyllicznie: w Twojej pierwszej pracy oszukał Cię przełożony.

Tak, mój pracodawca stracił za jakieś machlojki prawo do wykonywania zawodu i nikomu o tym nie mówiąc, zaczął się posługiwać moją pieczątką. Zorientowałem się po wielu miesiącach, kiedy jedna z hurtowni zaczęła mnie ścigać w związku z jakimiś fakturami.

Co zrobiłeś?

Przeprowadziłem z nim rozmowę, którą mogę chyba nazwać rabacyjną. Było dla mnie zresztą wielkim odkryciem, że stać mnie na coś takiego, bo wcześniej uważałem się za dobrodusznego niezdarę – w świecie Harry’ego Pottera byłbym z pewnością mieszkańcem Hufflepuffu. A potem znalazłem sobie nową pracę.

Dobrze usłyszałem w tej historii echa Twojej książki o Jakubie Szeli?

„Baśń o wężowym sercu” faktycznie zacząłem pisać zaraz po tym. Bo wiesz, ja wtedy doświadczyłem, że człowiek może być rzeczą. Że można go traktować jak przedmiot.

Nie jest to tylko moja historia. Pańszczyźniane stosunki w wielu małych przedsiębiorstwach są tajemnicą poliszynela. Niejeden mój znajomy z roku pracuje w patologicznym układzie, ma np. umowę na jedną szesnastą etatu, bez prawa do urlopu czy wynagrodzenia za nadgodziny, a większość pieniędzy dostaje pod stołem.

Widzę już, że nie jesteś Ropuchem.

Pochodzę z rodziny, która w świecie Grahame’a należałaby raczej do łasic z Puszczy, czyli do proletariatu. Moje korzenie są chłopskie albo rzemieślnicze – bo w linii męskiej mam przodków kowali, dziedziczących ten fach z ojca na syna. Zachwyca mnie to, bo wśród rzemieślników nie ma zawodu bardziej z pogranicza magii i cudowności.

Zapytałeś kiedyś rodziców, dlaczego jedenastolatka puszczali do lasu?

A co złego może stać się nastolatkowi w lesie? Prędzej na osiedlu mu się stanie coś niedobrego.

Z Twoich książek wiem, że w lesie można spotkać nie tylko muchy, bąki i komary, ale także inne stworzenia. Mówiące węże, czarty, nawet rusałki, przed którymi przestrzegał Stary Myszka.

Dla mnie sam las był takim stworzeniem. Czymś fundamentalnym i podstawowym. Czymś, czego częścią się czułem. Osobliwe doświadczenie, idące głębiej i dalej niż opis tych wszystkich znajdowanych tam śladów zwierząt i magicznych miejsc. Duchowe doświadczenie.

Wiesz, ja z czasem przestałem trzymać się ścieżek i kiedyś natrafiłem na wądół, który z początku wydawał się ponury, ale potem okazało się, że pośrodku jest wodospad. Godzinami wpatrywałem się w wodę.

Napiłeś się?

A bo to raz?

Bohaterowi „Baśni o wężowym sercu” dziwne rzeczy się zdarzają po takim łyku.

No, mnie też się zdarzały, jak słyszysz.

Albo przez wiele lat szukałem gniazda puchaczy. Widywałem ich wypluwki, widywałem, jak latają. Miałem wygodną kryjówkę w tym wądole, z której można było patrzeć, jak las się dzieje. Na początku myślałem, że to puszczyki, ale potem, jak wyleciało ptaszysko o rozpiętości skrzydeł metr dwadzieścia, zorientowałem się, że to puchacz. Ale samego gniazda nie znalazłem. Może dlatego w żadnej książce, którą napisałem, nie ma sowich opowieści?

No i świat zwierząt bardzo małych. Zawsze mnie fascynowało przeobrażenie zupełne owadów. Jak to jest, że z gąsienicy powstaje odrębna forma życia, inaczej się odżywiająca i poruszająca, inaczej zbudowana? Szkoda, że skąpi się pieniędzy na badania tego biochemicznego zjawiska: wyobraź sobie, jak mogłoby się zmienić twoje widzenie rzeczywistości, gdybyś zrozumiał przeobrażenie wszechświata, który ci się mieści w dłoni. Może ludzie też się w jakiś sposób przeobrażają?

Czasami chyba faktycznie się przeobrażają.

Moja żona zbierała na marchewce w ogródku gąsienice paziów królowej i je przeobrażała w motyle. Ścinała natkę, którą najbardziej lubią, trzymała w słoiczku, potem obserwowaliśmy, jak te gąsienice robią się coraz mniej ruchliwe. Wydawało się, że chorują, ale to był naturalny proces, w którym przygotowywały się do przepoczwarczenia. Któregoś dnia się budzisz i znajdujesz poczwarki – patrzysz na nie i wiesz, że tamto życie rozpływa się właśnie do poziomu białkowego i że z czasem z tego białkowego poziomu powstanie motyl. To jest coś, na co nie ma słowa.

Znów opowiadasz o tym jak o doświadczeniu duchowym.

Widzisz, to jest pytanie, z którym się zmagam całe życie. Czy rzeczywistość duchowa jest rzeczywistością prawdziwą, czy nie? Jako przyrodnik, nie humanista, powinienem odpowiedzieć negatywnie – że w klasycznym arystotelesowskim rozumieniu nie jest prawdziwa. Ale przecież mam to wyniesione z lasu doświadczenie, że jest prawdziwa. Dotykalna i namacalna, choć w zupełnie inny sposób.

Rozumienie tego, czego się doświadcza, zmienia się z czasem. Mam 34 lata, to jest trochę dużo i trochę niedużo. Jak sobie porównuję swoje postrzeganie duchowości sprzed 10 lat i obecnie, zastanawiam się, co będzie za 10 lat i jeszcze później.

Dziesięcioletni Radek idzie do lasu i doświadcza z nim fundamentalnej jedności. Dwudziestoparoletni Radek studiuje weterynarię...

Uczy się obcowania z cierpieniem i pogodzenia z niezgodą na cierpienie...

A ten trzydziestoparoletni?

Robiąc research do nowej książki oswoiłem się z tematyką gnozy. Wiem już, że nie chodzi w niej o egzotyczne nazwy zespołów grających muzykę metalową. Chodzi o niekosmiczność. Jeżeli jest jakaś duchowość, to jest ona przez nas niedotykalna, bo jesteśmy stworzeniami ze świata. W gnozie świat jest ułomny od samego początku, a to właśnie przez cierpienie. Kto zatem go stworzył i czy zrobił to, żeby zrobić nam na złość, czy przez przypadek i po nic? Może my też jesteśmy tu po nic?

Przecież chodziłeś do tego lasu.

Tak, chodziłem. I nie mogę powiedzieć, że to, czego tam doświadczałem, to była bzdura albo iluzja. Co więcej: mam za sobą doświadczenie śmierci klinicznej. Nic z niego nie pamiętam, żadnych tuneli ani światła. Po prostu w czasie rutynowego zabiegu zacząłem nagle odczuwać, że coś jest nie tak. Myśli mi się rozłaziły, a potem film mi się urwał i obudziłem się w szpitalnej sali na tak przepotwornym kacu farmakologicznym, że jak otworzyłem oczy, to głęboko pożałowałem. Ból powrotu do świata to był najgorszy ból, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem. Miałem wtedy 20 lat.

Czyli to, co przydarzyło się narratorowi między pierwszą a drugimi częściami „Kocham cię, Lilith”, przydarzyło się także autorowi. I to naprawdę było otwarcie furtki do innego świata.

Wiesz, kiedy traciłem przytomność, nie czułem strachu, tylko przeświadczenie, że naprawdę miałem fajne życie – i że przeżyłem je najlepiej, jak mogłem. Że nie mam do nikogo żalu. Że to, co było złe, i tak się obróciło na dobre.

Dwukrotnie jeszcze potem miałem takie przekonanie, że za chwilę może mnie nie być, ale to nic nie szkodzi. Nawet odczuwałem ulgę. Na co dzień bardzo się śmierci boję, ale jak przyjdzie co do czego, to myślę, że ten spokój wróci. Że będę ciekaw tego, co będzie dalej – i czy będzie. Mnie się wydaje, że tak się właśnie przejawia ta niekosmiczność. Zajmujemy się światem, bo jest istotny, póki tu jesteśmy, ale kiedy przychodzi czas, powinniśmy go porzucać bez żalu. I powinniśmy tak robić ze wszystkimi rzeczami w życiu.

Mówię trochę jak Coelho, przepraszam. Ale jak się tego doświadcza, to naprawdę tak wygląda.

A doświadczenie wspólnoty? To też jest coś, co może stanowić źródło sensowności bycia tutaj.

U mnie to doświadczenie ograniczone do bardzo wąskiego kręgu. Jestem introwertykiem, drugi człowiek wręcz mnie blokuje. Jedyną osobą, przy której się czuję tak, jakby nikogo przy mnie nie było albo jakbym to był drugi ja, jest moja żona. Nawet pisać przy niej potrafię... O rany, nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, jakbym nie potrzebował ludzi. Chodzi raczej o to, że poza rozmową o zwierzętach i książkach boję się odsłaniać, bo wydaje mi się, że zostanę uznany za strasznego dziwaka.

Myślę, że nie musisz się obawiać. Narrator Twoich książek jest człowiekiem pełnym empatii do wszelkiego stworzenia.

Bez empatii nie mógłbym być weterynarzem. A gdybym ją udawał, musiałbym się w tej pracy straszliwie męczyć. Choć na początku nie wiedziałem, że to jest praca z ludźmi, nie ze zwierzętami. Przyznam, że najlepiej mi się pracowało w czasie pierwszego miesiąca pandemii, kiedy mieliśmy takie zasady, że opiekun zostawał na zewnątrz. Musiałbyś zobaczyć te wszystkie rzekomo rozhisteryzowane yorki, chihuahuy z zębami naokoło głowy, amstaffy z żądzą mordu w oczach... Do dziś pamiętam pewną suczkę yorczkę, która sama podawała łapę do pobierania krwi.

Próbujesz czasem spojrzeć na zwierzę oczami jego opiekuna?

Wręcz muszę, bo powinienem zrozumieć, z czym przychodzi i jakie ma oczekiwania. Ale tu dotykamy ważnego dylematu: czy działać tak, żeby to przynosiło korzyść pacjentowi, czy zgodnie z wyobrażeniami opiekuna, bo często są to rzeczy rozbieżne.

Jeszcze w Dębicy przyszła do mnie pani z młodym czarnym kotkiem, miał na imię Kola. Złamana łapka, prześwietlenie wykazało, że na chrząstce wzrostowej – tam, gdzie kość rośnie na długość. W zasadzie takie rzeczy się nie zdarzają, no ale najważniejsze, że łapka została złożona, Kola wrócił do domu. Tylko że wkrótce pojawił się znowu: złamał drugą łapkę, również na chrząstce wzrostowej. Zatrzymaliśmy go na obserwację, pani codziennie go odwiedzała – uważałem, że zachowuje się tak, jak trzeba, aż do momentu, kiedy zapytała, co Kola je. Odpowiedziałem z dumą, że głównie surową wołowinę z suplementami, a do tego karmę wysokomięsną. Pobladła i powiedziała, że Kola jest przecież weganinem. Na co ja zgłupiałem, bo do tego mnie na studiach nie przygotowywali. Zapytałem, co w takim razie je. „Tofu, jabłuszka, hummus”...

Niezła historia.

Może i niezła, tylko bez happy endu. Którejś nocy pani przywiozła Kolę w stanie agonalnym, z objawami leukopenii. To częsta u młodych kotów choroba wirusowa, ale taka, na którą jest szczepionka. Niestety, pani uważała, że szczepionki to wymysł koncernów farmaceutycznych, trujących zwierzęta i ludzi.

Chyba się umówię z Tobą na osobny wywiad o „Wszystkich stworzeniach dużych i małych”.

Wiesz, spotykam w pracy koty, które na skutek przewlekłego zamknięcia w czterech ścianach mają zaburzenia behawioralne. Jedynym ratunkiem okazuje się dla nich przeprowadzka na wieś, gdzie zaczynają jeść, odzyskują okrywę włosową itd. Świat przyrody się zmienia, widzimy to choćby po ptakach niegdyś dzikich, a dziś zaludniających miasta, ale pewne rzeczy się jednak nie zmieniają. Nie każdemu kotu w czterdziestometrowym mieszkaniu wystarczy drapak.

Rozmowa jest na święta, więc u nas koty mówią ludzkim głosem.

Wiem, że nie wszyscy opiekunowie się z tym zgodzą. No i ja przecież rozumiem, że gdyby wszystkie koty ­wypuszczać w mieście, skończyłoby się to szybko przejechaniem przez samochód.

Rozmowa jest na święta, więc zapytam też, co zmieniły narodziny Twojej córki.

To nie jest tak, że świat zmienił się o 180 stopni. Przygotowywaliśmy się na przyjście Irenki, a teraz nie bardzo mamy czas na rozmyślania. Dzielimy z żoną dobę na dyżury, wziąłem urlop ojcowski... Obawiam się oczywiście, jak to będzie wychowywać dziewczynkę. Z chłopcem byłoby łatwiej, bo mój ojciec dał mi świetny przykład.

Jak Cię wychowywał?

Był opiekunem i wojownikiem równocześnie. Wiesz, nie poukładałem sobie tego jeszcze, a poza tym boję się, że powiem coś, co życie boleśnie zweryfikuje. Co będzie, jak np. moja córka powie, że ona to w zasadzie nie lubi książek?

A co ma być? Dalej będziesz ją kochał.

Będę. A poza tym w dzisiejszych czasach są już gry komputerowe, które oprócz funkcji rozrywkowej pozwalają obcować z fabułą i z mitem.

Tego się boisz? Że nie będzie miała potrzeby mitu?

To jest lęk o to, co jej mogę dać. Czuję, że wszyscy mitu potrzebujemy. I że mogę się nim dzielić w obfitości. Tylko co będzie, jak powie: „tato, ja tego nie potrzebuję”?

Jako starszy stażem ojciec ośmielę się powiedzieć, że dzieci jednak coś biorą ze świata rodziców, nawet jeśli w jakimś momencie to kwestionują. Inna sprawa, że mit jest dziś pod znakiem zapytania. Z jednej strony wielu przedstawicieli światopoglądu naukowego powie: „Jesteśmy w stanie wyjaśnić wszystko”, z drugiej instytucje broniące mitu niejako z definicji – mam na myśli Kościoły – są w kryzysie.

A ja się nie zgodzę. Współczesna fizyka pokazuje wyraźnie, że wciąż są rzeczy kompletnie poza naszym obecnym rozumieniem. To, że naukowy opis świata jest niepełny, jest związane z naukowym opisem świata – może to nawet najpiękniejsza cecha naukowego opisu świata.

Natomiast religijne opisy, owszem, uzurpują sobie znajomość pełnych odpowiedzi. Co mówię jako człowiek wyrastający na gruncie takiego opisu, chrześcijanin. W tym, co słyszałem w kościele, brakowało mi wprawdzie przyrody i kosmiczności; podejrzewam, że już wtedy byłem strasznym heretykiem.

Dzisiaj jesteś jeszcze większym?

W tym sensie, że próba reinterpretacji mitów stanowi część mojej istoty.

Jako czytelnik powiem, że nawet reinterpretując mity, w gruncie rzeczy je wzmacniasz. Biblii i apokryfów u Ciebie pełno.

Wiesz, ja od małego poznawałem naukową opowieść o świecie. Kiedy babcia stwierdziła, że wiem wszystko o Wielkim Wybuchu, a nie słyszałem o siedmiu dniach stworzenia, była przerażona i to ona zaczęła mi opowiadać różne historie biblijne. W sumie rodzice wychowywali mnie bardziej w duchu laickim: rzeczy związane z religią były kwestią obyczaju i tego, że wszyscy tak robią. Nie ma w tym zresztą nic złego: dziecko na pewnym etapie rozwoju nie chce się odróżniać od grupy.

A afery i skandale, z którymi Kościół się zmaga, przyspieszają laicyzację, ale nie są jej przyczyną. Myślę, że bardziej chodzi o to, że ten mit, który opowiadają księża na niedzielnym kazaniu, przestaje być wystarczający i sami księża powinni go zreinterpretować – tak aby nie wypaczając jego sensu sprawić, by przemawiał do dzisiejszego człowieka. Jestem pewien, że to się da zrobić. Sam do Kościoła trafiłem przez Tolkiena i C.S. Lewisa, a jedną z najważniejszych książek w moim życiu był „Dziennik azjatycki” Mertona.

Jak czytam zakończenie „Baśni...”, o tym, że miłość jest w stanie przemienić kamień, to co to jest, jak nie Ewangelia?

Z tym kamieniem to chodzi o kolejne ważne doświadczenie duchowe. Kiedy rozsypała się rzeczywistość dębickiej pracy i było naprawdę trudno, zetknąłem się z duchowością hezychastyczną. Modlitwa serca, ciągłe powtarzanie krótkiej modlitewnej frazy, zsynchronizowanie jej z oddechem, to coś, do czego nawet dziś łatwo mi wrócić. Tak naprawdę ona modli się we mnie cały czas. Efekty są fenomenalne, także somatycznie, bo wada serca mi się uspokoiła. Ale wycofałem się trochę w poczuciu, że otwierają się przede mną poziomy, na które przy wszystkich swoich ułomnościach nie jestem w stanie wejść. Może jeszcze za wcześnie...

„Baśń o wężowym sercu” jest z ducha Mistrza Eckharta, ale kiedyś siedząc i nie myśląc w Ogrodzie Botanicznym w Krakowie – bo ja bardzo lubię siedzieć i nie myśleć, uważam, że myślenie jest przereklamowane i traci się przez nie czas – doszedłem do jakiejś przestrzeni ciszy w sobie. A pod tą przestrzenią wyczułem coś bardzo twardego. To było nieduże i ciemne. Może iluzja, ale powstała po wyłączeniu wszystkich bodźców i wejściu na wielki poziom wyciszenia. Nawet tę modlitwę hezychastyczną wyciszyłem, żeby się nie modliła we mnie cały czas. Do czego wtedy doszedłem? Do czegoś, co jest najbardziej we mnie fundamentalne, chyba właśnie do duszy. Trwało to kilkanaście minut, potem wszystko zaczęło wracać, ale był to jeden z najszczęśliwszych momentów mojego życia. I widzisz, to było jak dotknięcie kamienia. Kamień nie musi, nie powinien być rozumiany jako coś negatywnego czy obojętnego. I jeżeli się chce, to można kogoś do swojego kamienia dopuścić, jak Jakób Chanę.

Czy Ty nie powiedziałeś kiedyś przypadkiem, że ogromną przyjemność sprawia Ci kłamanie? A może mi się pomyliło z Xenesem Rakiem z „Baśni...”, który lubi po kielichu opowiadać dyrdymały, a czasem zwyczajnie łgać?

Może ci się pomyliło. Bo ja, owszem, lubię zmyślać, ale nie lubię kłamać. Zmyślanie jest wtedy, kiedy bierzesz jakiś fragment rzeczywistości, wzbogacasz go i ubarwiasz, prześlizgując się z prawdy w nieprawdę tak, że to nadal jest prawdopodobne. W „Baśni o wężowym sercu” zmyśleniem np. jest to, kto wywołuje rabację. To zresztą zabawne, że czegoś, co wydawało mi się oczywiste, wielu czytelników i krytyków różnych opcji ideowych nie zauważyło; że dokonujące się tam przemiany bohaterów pokazują, że to my wszyscy jesteśmy panami i chamami.

A kłamanie jest wtedy, kiedy opowiadam jakąś historię, żeby ukryć wstydliwą prawdę o sobie. Otóż ja wstydliwych prawd o sobie nie mam wiele. Raczej mam dużo nudnych prawd, których nie wypowiadam, bo nikogo nie interesują.

To też prawdziwie hobbicki etos.

Hobbici, nawiasem mówiąc, zmyślają na potęgę, ale nie kłamią. A „Baśń o wężowym sercu” ma wyrazisty kompas moralny. Cały czas wiemy, gdzie jest północ i w którą stronę należy się kierować – to zresztą cecha każdej baśni. Według mnie warto w ten sposób pisać nie dlatego, że chciałbym kogokolwiek pouczać, ale dlatego, że sądzę, iż wyrazisty podział na dobro i zło jest nam potrzebny jak rzadko kiedy.

Przygotowując się do roli ojca, czytałem żonie do brzucha wiele rzeczy, które lubiłem jako dziecko i które będę chciał jeszcze raz przeczytać córce, jak już trochę podrośnie. Była wśród nich „Królowa śniegu” Andersena. Pamiętasz, czarnoksiężnik tworzy tam zaklęte lustro, w którym wszystko, co dobre, zaczyna się ludziom wydawać małe i nieciekawe, a wszystko, co złe, zdaje się interesujące i pociągające.

W pewnym momencie lustro zostaje rozbite, a odłamki dostają się ludziom do oczu i serc. Czasami się zastanawiam, czy moje patrzenie przez lata nie było patrzeniem przez taki odłamek.

Na szczęście w pewnym momencie mi się wysunął i pisząc „Baśń...” odzyskałem jasność widzenia. Chciałbym, żeby ten stan się utrzymał w następnej książce i w życiu, bo naprawdę najwyższa pora pozbyć się odłamków lustra ze swoich serc i oczu. ©℗

RADEK RAK (ur. 1987 w Dębicy) jest pisarzem i weterynarzem, laureatem Nagrody Literackiej Nike 2020 i Nagrody im. Janusza Zajdla za „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Wcześniej opublikował „Kocham cię, Lilith” i „Puste niebo”. Niedawno w bibliotece Wolne Lektury ukazało się jego opowiadanie „Małe zwierzątka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2021