Droga ważniejsza od celu

Marek Kamiński, podróżnik: Nie trzeba wyruszać daleko. Paradoksalnie łatwiej cierpieć na Antarktydzie, niż odnaleźć Boga w rodzinie, domu, w radości codziennego życia.

24.07.2016

Czyta się kilka minut

Wyprawa polarna Marka Kamińskiego, Antarktyda, 1996/1997 r. / Fot. Wojciech Ostrowski / TVP / PAP
Wyprawa polarna Marka Kamińskiego, Antarktyda, 1996/1997 r. / Fot. Wojciech Ostrowski / TVP / PAP

BARTEK DOBROCH: Rozmawiam z Panem, bo Pan wiele przeszedł.

MAREK KAMIŃSKI: Bardziej chyba w głowie niż w nogach.

Czemu?

W polskim języku jest tu dwuznaczność. „Wiele przeszedł” w sensie fizycznym, ale też w wymiarze psychicznym.

Ta dwuznaczność wskazuje na pewną mękę związaną z chodzeniem.

Niekoniecznie, bo może to mieć wydźwięk negatywny – że ktoś jest poturbowany, ale też pozytywny: „wiele poznał”. Choć w języku polskim częściej funkcjonuje to pierwsze znaczenie, mnie bliższe jest drugie.

W czasie Światowych Dni Młodzieży trzeba będzie przejść po Krakowie wiele kilometrów. Przedstawiane jest to w kategoriach udręki – zarówno dla przybywających tu młodych, jak i dla mieszkańców, którzy napotkają utrudnienia komunikacyjne. Odzwyczailiśmy się od pokonywania dłuższych dystansów pieszo?

Dopiero przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat jeździmy i jesteśmy wożeni. Wcześniej musieliśmy chodzić. Sam zawsze dużo chodziłem, a ostatnio pojechałem z dziećmi kamperem do Maroka. Nigdy tak wcześniej nie podróżowałem. Zrobiłem ponad 10 tys. km i to było pozytywne doświadczenie. Zmiana jest dobra. Jak się cały czas chodzi, dobrze jest się przejechać – rowerem czy samochodem. I odwrotnie.

Z Błoń do Brzegów, czyli pomiędzy dwoma głównymi miejscami spotkań z papieżem, jest 15 km. Dużo?

Spacer na trzy godziny. Idąc do Santiago przechodziłem dziennie 30 do 50 km. 15 to przyjemna rozgrzewka. Nawet dla kogoś, kto nie chodzi, to nie jest duży wysiłek.

Nie jest to dystans, do którego trzeba być przygotowanym fizycznie?

Chodzenie jest dla człowieka naturalne i zdrowe. A tryb, w jaki przeszliśmy, jest generalnie niezdrowy. Wiele problemów z kręgosłupem, a także otyłość, biorą się z braku ruchu. Słynne powiedzenie Wojciecha Oczki, nadwornego lekarza króla Stefana Batorego, brzmiało: „Ruch jest w stanie zastąpić prawie każdy lek, ale wszystkie leki razem wzięte nie zastąpią ruchu”. Chodzenie to najbardziej przyjazna forma ruchu. A nie wszystkie takie są. Np. nadmierne korzystanie z siłowni zdrowe nie jest.

Pokonywanie dłuższych dystansów wymaga techniki? Przygotowania?

Przejście tysięcy kilometrów – tak. Są kijki, różne techniki, także metody rozciągania się po marszu…
Przepraszam za ten bałagan, ale przygotowuję się do wyjazdu do Maroka.

Kolejnego?

Ze Światowych Dni Młodzieży pojadę tam przez Rumunię, Bułgarię, Grecję, Turcję, a wrócić do Polski chciałbym przez Santiago de Compostela.

Bliskie Panu miejsce.

Za każdym razem inne. Może ostatnio ta inność nie była taka, jakiej bym pożądał, ale kiedy byłem z dziećmi w Monte Gozo – to wyjątkowe miejsce blisko celu, gdzie albergue [schronisko dla pielgrzymów – red.] prowadzi ks. Roman Wcisło – mieliśmy iść w sobotę na 12. na mszę dla pielgrzymów. Rano poproszono mnie, bym pomógł w reanimacji, bo jeden z pielgrzymów się nie obudził. Okazało się, że umarł w nocy, po przejściu drogi północnej, prawie 600-kilometrowej – pięć kilometrów od Santiago. To było jego drugie przejście Camino. Został w śpiworze. To miejsce daje do myślenia.

Młodości chodził Pan na pielgrzymki?

Nigdy. W ogóle przed Santiago nie byłem na pielgrzymce. Poza jedną. Tuż przed Camino przebyłem szlak Jezusa, od Nazaretu do Kafarnaum.

Co sprawiło, że Pan, podróżnik, polarnik, poczuł potrzebę pielgrzymowania?

To nie był konkretny powód, ale wołanie drogi. Wiele lat temu dowiedziałem się o Camino i ta droga mnie zawołała – od tej pory zawsze o niej myślałem. Szukałem tylko formy, jak ją przejść. Nawet byłem w Porto i ze znajomym stamtąd pojechaliśmy do Santiago. Nie wiedziałem, o co tyle krzyku. Że są ci ludzie z plecakami, stare miasto, katedra? Nie ma w tym nic niezwykłego.

Ale ta droga mnie wołała.

I znalazł Pan w niej swój „trzeci biegun”…

Na początku to miała być „Odyseja”, przejście szlaku w odwrotnym kierunku. Za historią Paula Bulgerina, średniowiecznego rycerza, który wędrował z okolic Koszalina do Santiago i tam, nie znalazłszy odkupienia win, zapytał, czy jest ważniejsze duchowo miejsce niż Santiago. Powiedziano mu, że jest i że nazywa się Naga Góra. To była góra koło Koszalina, obok której mieszkał, miejsce objawienia Matki Bożej Trzykroć Przedziwnej. Często lubiłem chodzić pod prąd, więc pierwsza moja myśl była taka, by pójść z Santiago do Nagiej Góry (czyli obecnie Chełmskiej Góry) i pokazać, że miejsca ważne duchowo są też blisko nas.

Ale jak często bywa, to nie my tworzymy drogę, tylko ona nas. Camino jest specyficznym szlakiem, bardzo silnym – to on dyktuje warunki. Ta droga mnie powoli przerabiała. Ucząc się hiszpańskiego przeczytałem, że Camino jest osią, wokół której zlepiła się Europa. Goethe napisał, że Europa powstała wokół pielgrzymowania. Jeśli jednym z biegunów na tej osi był grób św. Jakuba – biegun wiary, to gdy poprowadziłem tę oś w stronę Gdańska, przypomniała mi się wizyta w Kaliningradzie na grobie Kanta – symbolicznym biegunie rozumu.

I stamtąd Pan zaczął wędrówkę. To też Pana, z wykształcenia filozofa, droga życiowa.

Czasami sobie o tym przypominam. Ta konstrukcja bardzo mi się spodobała: odwrotna droga, jaką przeszła Europa, która jest bardziej na biegunie rozumu.

Pokonał Pan ponad 3900 km pieszo. Czy taki trud, niedogodności, ból nóg, wzmacniają duchowe przeżycie pielgrzymki?

Duchowi sprzyja ogołocenie z wygód życia. Ze wszystkiego.

Oczywiście niedogodności są pochodną trudu, nie celem. Nie idziemy po to, by mieć pęcherze. Jeżeli się pojawiają, musimy sobie z nimi radzić. Odejście od komfortu sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, co jest ważne w życiu. Może dzięki tej wędrówce lepiej zrozumiałem ideę św. Jana od Krzyża i ciemną noc duszy, przez którą trzeba przejść, by znaleźć Boga?

Wyjście ze schematu dotychczasowego życia sprzyja drodze do Boga. Jak wyruszałem do Santiago, to polski ksiądz Jerzy w Kaliningradzie powiedział mi zdanie Rabindranatha Tagore: „Nadszedł czas, żeby porzucić dom i rodzinę, i wyruszyć na poszukiwanie Boga”.

Nie łatwiej było znaleźć Boga w samotności na Antarktydzie albo w biblijnych okolicznościach pustyni niż na tłocznym pielgrzymim szlaku?

Każdy ma swoją drogę, swój biegun. Wcale nie trzeba wyruszać daleko. Paradoksalnie łatwiej cierpieć na Antarktydzie czy iść do Santiago, niż odnaleźć Boga w rodzinie, domu, w radości codziennego życia. Dużo zależy od konstrukcji psychicznej, przeszłości. Nie sądzę, by była prosta recepta: jeżeli chcesz odnaleźć Boga, idź tu czy tam.
Przejście Camino dużo zmieniło w moim życiu. Kiedy dochodziłem, ks. Roman powiedział, że na Portalu Chwały katedry jest omega i alfa: znak, że koniec Camino jest początkiem nowej drogi. Staram się znajdować te bieguny i to Camino w codziennym życiu.

Przeszedł Pan drogę od podróży wyczynowych do wędrówek duchowych?

Mnie nigdy nie interesowały czysto sportowe wyczyny. Bieguny były tylko scenografią, w której mogłem się mierzyć z tym, co poprzez studia filozoficzne i całe życie było dla mnie ważne. Tamte wyprawy były nie mniej duchowe niż droga do Santiago, tylko z innym doświadczeniem. Inna jest też energia drogi na Antarktydzie, gdzie była czystość natury, i Camino, którą przeszły setki tysięcy pielgrzymów.

Bez drogi w głowie nie doszedłbym na te bieguny. A w głowie była wyprawa jak z Tolkiena. Miałem zresztą podczas każdej z wypraw polarnych jeden tom „Władcy pierścieni”. Czułem się jak postać, która wędruje do swojej Góry Przeznaczenia.

Ta energia drogi jest wartością, której nie oferuje podróż środkami transportu?

Chciałbym filozofię stosowaną w wędrówkach zastosować do podróży samochodem. Wędrówka daje jednak inny rodzaj refleksji: ma inną dynamikę, czas się rozciąga. Samochodem do Santiago jechaliśmy parę dni, idąc, rozciągnąłem ten czas do czterech miesięcy.

Chciałbym się jeszcze wybrać w parę pielgrzymek. Przejść wokół wyspy Shikoku – tradycyjny duchowy szlak w Japonii. Dowiedziałem się o nim na Camino, a potem poleciła mi go księżniczka japońska. A na koniec chciałbym pójść z domu, z Gdańska, do Jerozolimy, na Górę Błogosławieństw i na Synaj. Może z osiołkiem, może ze swoimi dziećmi. Żeby przejść tą Europą mniej uczęszczaną, przez Karpaty, Bułgarię, a niewykluczone też, że śladami apostołów przez Turcję.

Pielgrzymki są obecne w większości kultur. Może nie tylko scalały Europę, ale i świat.

Kiedyś przeszedłem Pustynię Gibsona w Australii, która dla Aborygenów była duchową drogą: prowadziły nią „ścieżki śpiewu” – niewidzialne drogi przodków. Camino de Santiago i odcinek do Finisterre były prawdopodobnie drogami używanymi przez Celtów. Tak jak część kościołów posadowiona jest w miejscach, gdzie wcześniej były miejsca kultu.

Co skłoniło Pana do wędrowania pieszo? Poszukiwanie siebie? Chęć sprawdzenia się?

Myślę, że człowiek nie jest tabula rasa: że jest w nim zapisane głęboko przeznaczenie. Możemy do niego znaleźć drogę, odczytać je, podążać za nim, albo je odrzucić i stać się kimś innym. Myślę, że przez różne wypadki, które miałem w dzieciństwie, przez książki, które czytałem – np. pamiętniki Amundsena i Scotta – ukształtował się we mnie obraz świata, który był inny od otaczającego. Mówiono mi, że trzeba mieć wykształcenie, zawód, myśleć o pieniądzach, o przyszłości, a moje bieguny były gdzie indziej. Dla mnie pojechać na Grenlandię z Wojtkiem Moskalem to było tak, jak dla kogoś innego dostać się na Harvard. Choć, dzięki Bogu, odebrałem dobre wykształcenie na filozofii. Bez niej nigdzie bym nie doszedł.

Pokonywanie długich dystansów pieszo nie współgra ze współczesnością, w której liczy się to, co szybkie i łatwe.

To paradoks: coś, co przychodzi bez wysiłku, nie prowadzi nigdzie, inaczej niż drogi trudne.
Nikomu nie polecam drogi pieszej z Polski do Santiago, bo jest ciężka i mozolna, często była nawet ponad moje siły. Ale już idąc drogą francuską, przez ostatnie 900 km, można się zmęczyć, nie ogołacając się ze wszystkiego, nie schodząc na samo dno.

Byłem w wielu duchowych miejscach na świecie, w Medziugorju, w Fatimie, ale myślę, że jednym z biegunów ziemi jest właśnie Camino de Santiago. Podstawowa różnica polega na tym, że do tamtych miejsc się jedzie po to, by w nich być, natomiast Camino zawiera w sobie drogę. Trzeba ją przejść, a nie tylko odwiedzić.

Droga jest celem?

Więcej: droga jest ważniejsza niż cel. Dla mnie czas jest ważny, jest przezroczysty, my go nie widzimy, ale on jest, i myślę, że jego tajemnica zawiera się właśnie w tym stwierdzeniu: droga ważniejsza niż cel.

Pewnie chodząc i jeżdżąc przez Polskę, widuje pan grupki ludzi, głównie pań po czterdziestce, które uprawiają nordic walking.

Zawsze czuję od tych ludzi dobrą energię. To nie jest pakowanie na siłowni, żeby być jakimś terminatorem, lecz rodzaj deklaracji. Że chcę być z innymi ludźmi bądź też sam lub sama ze sobą. Od ludzi uprawiających nordic walking nigdy nie usłyszałem złego słowa, a czasami słyszę takie od wędkarzy albo rowerzystów. Często można zaobserwować, jak rowerzyści walą w maskę samochodu, gdy ten nawet niechcący wjedzie na ścieżkę. Nigdy nie widziałem, by chodzący bili kogoś kijkami.
Chodzenie uczy pokory, bo w nim nie jest tak, że się wsiądzie i przyciśnie. Oczywiście można iść trochę wolniej lub szybciej, cztery albo sześć kilometrów na godzinę, ale różnica jest niewielka. Nie można też popisywać się sprzętem czy techniką.

Część młodzieży może dziś skłonić do dłuższego chodzenia tylko gra komputerowa.

Pokemony czy coś takiego. Niestety, w takim świecie żyjemy.

Ale wczoraj wyszedłem do ogrodu i przypomniało mi się, że na Camino pewna dziewczyna nauczyła mnie, jak rozmawiać z drzewami. Przypomniało mi się to i objąłem drzewo, próbowałem z nim rozmawiać.

Gdyby człowiekowi można było policzyć przebieg, jak samochodowi, ile miałby Pan na liczniku?

Dziesiątki tysięcy kilometrów. Nie liczyłem aktywności codziennej, ale sumowałem największe wyprawy. Wychodziło ok. 20 tysięcy kilometrów, z przygotowaniami – 40 tysięcy.

Wybiera się Pan na spotkanie z papieżem do Krakowa.

Mam również zamiar wziąć udział w inicjatywie „Dekalog”, której celem jest wniesienie na Giewont kamiennych tablic – symbolu tego projektu – w momencie, gdy papież Franciszek przyleci do Polski. Jestem także ambasadorem Światowych Dni Młodzieży.

To też rodzaj pielgrzymki?

Nie chcę nadużywać tego słowa, ale może?

Na pewno to pielgrzymka duchowa. Inna niż do Santiago czy Jerozolimy, ale pielgrzymka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2016