Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niektórym, by zaistnieć w annałach muzyki, wystarcza jedna piosenka. Cornell jako lider Temple of the Dog, Soundgarden, Audioslave czy autor albumów sygnowanych własnym nazwiskiem – dał nam ich dziesiątki.
Jego głos był rozpoznawalny od pierwszej sekundy, a potężna skala, barwa i harmonie utworów sprawiały, że nawet smutek tekstów miał w sobie coś oczyszczającego. Zwłaszcza albumy „Badmotorfinger” i „Superunknown”, pełne rockowego czadu, połamanych rytmów i świetnych melodii, nie tylko wytyczyły granice rockowego śpiewu, ale pozwoliły Cornellowi zawrzeć zapis własnych zmagań z depresją. Zresztą wszyscy wielcy wokaliści nurtu zwanego grunge’em – Kurt Cobain, Layne Staley, Scott Weiland, Chris Cornell, Eddie Vedder (spośród których żyje dziś tylko Vedder) – odchodząc od rockowych bredni o „laskach i motorze”, potrafili zawrzeć smutek pokolenia, już nie tyle słowami, co samą barwą głosów oddając mrok rodzinnych traum, dziecięcą tęsknotę za domem i wieczną potrzebę miłości.
Słuchając rocka na początku lat 90., mieliśmy to szczęście, że nasi idole, pocieszyciele, nasi przyjaciele, nie byli jak Rolling Stones – spółką akcyjną, tylko starali się oddać uczucie rozpadu, które łączyło miliony młodych ludzi pod każdą szerokością geograficzną. Niestety, równie utalentowani, co bezbronni, równie wrażliwi, jak nieodporni na sławę, stając się częścią bezdusznego show-biznesu, nie tyle dodali temu biznesowi duszy, co do cna wyczerpali swoją. Kategoria prawdy i autentyczności, tak wytarta w okołorockowym marketingu, w przypadku wymienionej czwórki odciskała się prawdziwą miarą – pisząc o śmierci, śmierć na chwilę obłaskawiali, lecz jeśli nawet, mając nadzieję na normalność, zakładali rodzinę, gdzieś w głębi przez cały czas byli tymi samymi zranionymi dziećmi – a kiedy śpiew, muzyka, słowa, przestawały wystarczać, okazywało się, że śmierć czeka wiernie tuż obok, oddalona na odległość lufy, pętli czy działki „złotego strzału”.
I kiedy teraz, myśląc o Cornellu, czuję się, jakbym parodiował wyliczankę z „Popiołu i diamentu”, stawiając na biurku kolejne okręciki, którymi odpłynęli w bezczas Cobain, Staley i Weiland – i mogę, wpatrując się w płonące światełko kieliszka, zadać kilka pytań naiwnych: gdzie jesteś, z twarzą frasobliwego Chrystusa, z głosem, którym tak łatwo przechodziłeś od ciemnego lamentu do krzyku ostrego jak wizg piły tarczowej? W jakie zaświaty patrzysz teraz swymi oczami zdziwionego dziecka? I czy znajdziesz tam spokój, którego tak pragnąłeś?
I bardzo chcę wierzyć, że tak. ©