Komunikat o błędzie

Could not retrieve the oEmbed resource.

Ballada o wieszczu

Na pytanie, z którą spośród swoich piosenek najbardziej mu do twarzy, udziela różnych odpowiedzi. Co nie dziwi, jeśli zdać sobie sprawę, że od początku lat 60. napisał ich około trzech tysięcy.

11.12.2007

Czyta się kilka minut

fot. ARCHIWUM WOJCIECHA MŁYNARSKIEGO /
fot. ARCHIWUM WOJCIECHA MŁYNARSKIEGO /

Aktualnie, u progu zimy, jest na tym etapie, że bez wahania odpowiada: "Lubię wrony". Bezpretensjonalna, smutno--dowcipna piosenka z muzyką Jerzego Wasowskiego, przewrotny hymn na cześć niedocenianego gatunku, który, świadomy swoich ograniczeń, nie szuka ciepłych krajów, zadowalając się "marnym poletkiem" i "cienką gałęzią". Opowieść o ironicznej zgodzie na świat, na dodatek napisana z błędem merytorycznym, bo jak przytomnie zauważył pewien profesor ornitologii w liście do autora, polskie wrony jesienią odlatują, a zastępują je kuzynki ze wschodu:

Gdy na polu ze śniegiem wiatr wyje,
żadna wrona przez chwilę nie kryje,
że dlatego na zimę zostają,
że źle fruwają,

ale wrona, czy młoda, czy stara,
się do tego dorabiać nie stara
manifestów ni ideologii -
i to ją zdobi

Adres URL dla Zdalne wideo

Dlaczego akurat ten tekst, jeden z kilku, które można nazwać manifestami dojrzałego patriotyzmu? Twarz pozostaje bez wyrazu: brak uśmiechu, znużenia, irytacji na te same od lat pytania. Kciuki artysty zginają się i prostują z niepokojącą regularnością. Tylko bladoniebieskie oczy uciekają na moment z małego mieszkania za okno. Nad placem Politechniki kłąb niskich chmur, śnieg z deszczem klei się do szyb, wron brak. Warszawa ma kolor szary, szare światło oblewa postać, która zrobiła wszystko, by tutejszy świat ubarwić i uczynić łatwiejszym do zniesienia. Taki zbieg okoliczności.

Odpowiedź jest lakoniczna, innych, jeśli padną pytania wychodzące poza wspomnienia, nie będzie: - Ja jestem jak te wrony. W życiu nie pomyślałem, żeby stąd wyjechać. Nawet jak mnie stan wojenny złapał w Szwajcarii, wróciłem od razu. Tu jest moje powietrze, mój Mokotów i moje Powiśle.

Jeśli dobrze poszukać, prawie każdy etap życia 66-letniego artysty odbija się w jego piosenkach. Czasem są to drobne okruchy, mgnienia zrozumiałe dla najbliższych, ale są też i teksty wyraźnie związane z prywatnymi doświadczeniami.

Coś z melorecytacji

Na przykład o dzieciństwo najlepiej pytać, pamiętając "Truskawki w Milanówku" w delikatnym wykonaniu Hanny Banaszak:

Truskawki w Milanówku
tamten ganeczek w dzikim winie,
te interludia na pianinie,
to jeszcze mi się śni...
Truskawki w Milanówku,
pogodny wuj reakcjonista,
który "Brygadę pierwszą" świstał
słuchając BBC...

Zamiast podwarszawskiego Milanówka był niedaleki Komorów. Dobra ziemiańska rodzina, w poczcie przodków słynny wuj - kompozytor i dyrygent Emil Młynarski. "Wytworne żarty od niechcenia", "talerzyki Rosenthala", wieczory z poezją w salonie, dobre liceum, Chopin i nauka francuskiego, ustalone formy i zachowania, do których tęsknota przewija się w całej twórczości Wojciecha Młynarskiego. Mityczny kraj lat dziecinnych, skażony śmiercią ojca, który zmarł na gruźlicę, i świeżą pamięcią ledwo co zakończonej wojny, nieodwołalny koniec epoki zapamiętany oczami małego chłopca.

- Symbolem tego finiszu jest dla mnie do dzisiaj Henryk Szatkowski, ostatni melorecytator warszawski - wspomina przełom lat 40. i 50. Młynarski. Palce wędrują nieprzerwanie. - To był niski, łysawy człowieczek o głębokim głosie, który pojawiał się w naszym domu regularnie. Zapraszaliśmy sąsiadów, płonęły świece, a on recytował Norwida, Lechonia, Mickiewicza i Skamandrytów do układanych przez siebie melodii, które nie musiały odpowiadać tekstowi. Bał się jak ognia dzieci, bo te po kilku minutach zaczynały marudzić, ale mnie zaczarował. Czasem myślę, że coś z niego przeniosłem dalej. Jakąś swobodę w łączeniu muzyki ze słowem.

Dla Pauliny Młynarskiej, córki artysty, zbyt słodki jest tamten obraz, by mogła przyjąć go bez zastrzeżeń. - Jak przyłożymy lupę, zobaczymy również i ciemną barwę ziemiaństwa z Komorowa - opowiada. - Mnie te opowieści o babuni, która za karę przywiązywała go skakanką do mebli, jakoś nie bawią, chociaż ojciec twierdzi, że dzięki surowemu wychowaniu nabrał kindersztuby. Poza tym pokolenia rodziców i dziadków ojca nie lubiły Żydów. Inaczej: nie było Żydów, były Żydki i Żydóweczki. Jego ciotce nigdy nie mogli wybaczyć, że wydała się za Artura Rubinsteina, bo pianista może i wybitny, ale jednak Żydek. O Franciszce Leszczyńskiej, tej, co napisała muzykę do "Po co babcię denerwować", matka ojca mówiła: "ach, ta Żydóweczka ze zmienionym nazwiskiem". Więc takie było tło, pełne szeptów, niedomówień i wyższości. Dobrze, że ojciec tym nie nasiąknął. Cały czas wspomina, jak w Izraelu śpiewał dla emigrantów z 1968 r. piosenkę "Tak jak malował pan Chagall", o zaginionym świecie polskich Żydów. Mieli łzy w oczach. Kto wie, czy to nie była jakaś forma zadośćuczynienia za słowa wypowiadane w jego rodzinie?

Poznajcie Zdzisia

A później weszły inne rytmy.

Na studiach polonistycznych Młynarski żył jazzem, bossa novą, swingiem i Warszawą początku lat 60. Klasyczna edukacja wyniesiona z domu i szkoły pomieszała się z życiem wielkiego miasta. Młody, nadwrażliwy inteligent zapisywał dialogi podsłuchane w kolejce do kiosku Ruchu czy w barze mlecznym, błędy językowe, siermiężny sztafaż tamtych lat, nowomowę, język pijaków, drobnych cwaniaczków ulicznych oraz cwaniaków lepszego sortu, z biur i gabinetów.

Jak to możliwe, że przekuł zwyczajność w tak piękne piosenki?

- Myśmy zbierali różne powiedzonka i obrazki, potrafiliśmy gadać o nich całymi godzinami - odpowiada Adrianna Godlewska, była żona Młynarskiego. - Wojtek je później szlifował i w tekstach zaczynały błyszczeć. Na dodatek lgnęli do niego zwykli ludzie, łatwo nawiązywał z nimi kontakty.

W pierwszej połowie lat 70. mieszkali Za Żelazną Bramą. Szczyt ówczesnych marzeń warszawskich: 14. piętro, trzy pokoje z jasną kuchnią. Z punktu towarzyskim uczuciem do rodziny sławnego już wówczas artysty zapłonął pan Rysio, gospodarz domu. Pan Rysio, kiedy był w filozoficznym nastroju, mawiał "Każdy czas ma swój okres", do małej Agaty Młynarskiej rzucał czasem "Agatko, przekaż mamie, że jutro o trzeciej będzie ciepła woda, bo ja się kąpię", a kiedy dowiedział się, że Młynarscy będą mieli drugie dziecko, skomentował "I bardzo dobrze. Róbmy dzieci, bo chamstwo nasz zaleje".

Z takich zdarzeń powstał jeden z najcelniejszych portretów zbiorowych Polaków czasu PRL, pisany przez ćwierć wieku, z ironią i czułością jednocześnie. W narodowym tableau świecą okrągłymi twarzami urzędnicy w marnych garniturach, którzy rozkładając ręce tłumaczą: "sam pan widzi, jaką mamy sytuację" lub przeciwnie, z radością konstatują, że "swoją wypowiedzią trafił pan w samo sedno". Na Balu Spółdzielców i dansingach w domach Funduszu Wczasów Pracowniczych wirują panie w żorżecie i gabardynowi panowie. Ktoś otrzymał długo oczekiwany segment w bloku, ktoś inny talon na syrenę. "W tygodniu żony barchanowe chrapią w noc". Jak się wyjeżdża na delegację, można czasem przyoszczędzić na dietach. Wiesław Gołas odgrywa polskie pijaństwo w porywający sposób. W lepszym towarzystwie pobłyskuje czeska biżuteria. Pomiędzy poranną kolejką po bułki, przepierką, prasowaniem, fuchą i sobotnim pijaństwem kwitnie mało sentymentalna "polska miłość", twardo stojąca na ziemi.

Narodził się też Zdzisiu, obywatel w młodym, a może średnim wieku, z adnotacją w dowodzie "szczególnych znaków brak", właściciel nosowego głosu, warszawskiego akcentu i ulicznych powiedzonek, które dzięki Młynarskiemu weszły na trwałe do obiegu. Zdzisiu mawiał: "Pani jest niestety urocza", "Mie sie bynajmniej wydaje, iż", "Normalnie wstyd", "Absolutnie tak jest".

Pan mnie sobie przypomina?
Jestem Zdzisiu.
Pan pamięta? Chodzę zimą
w rudym misiu,

w święto zawsze kładę krawat
pod kołnierzyk,
krawat z gumką, trochę pije,
lecz jak leży...

Ja też piję... Piwo "Tychy",
sam aromat,
raz zmieniłem panu dychę
na automat.

Gdzie? Gdzieś w Polsce,
Łódź Kaliska albo Kutno...
Nie pamięta pan? Przepraszam,
sorry... smutno...

Młynarski: - No, tak się złożyło, że Zdzisie miały mnie za swego. Nie wiem dlaczego, może czuli, że moja ironia nie była podszyta lekceważeniem, że siedziała we mnie czułość do człowieka tamtych czasów. Kiedyś w szatni pewnego lokalu w Białymstoku podpity pan przywitał mnie słowami: "Młynarczyk, ty nasz wieszczu". A dużo później, jak napisałem tekst "Alkoholicy z mojej dzielnicy", stali bywalcy monopolowego na Solcu, koło teatru Ateneum, przyszli do mnie z delegacją. I usłyszałem, że teraz to oni są moja drużyna i mam obowiązek dorzucać im regularnie do flaszki. Czasem te reakcje były zaskakujące, bo przecież "W Polskę idziemy", pisane jako satyra na nasze pijaństwo powszednie, stało się hymnem!

Paulina Młynarska: - Ja też się zastanawiam nad jego fascynacją Zdzisiem. Kto wie, czy nie grała tęsknota chłopca z dobrego domu, wychowanego sztywno, do mitycznych łobuzów, swobodnych, pełnych fantazji? Może ten Zdzisio, ze swoim prostym kodeksem i poczuciem godności, mu imponował? Może stąd wzięła się przyjaźń z Jurkiem Dobrowolskim, który był nie tylko znakomitym artystą, ale też ostrym pijakiem i niezłym łobuzem?

Musimy się napić

Wojciech Młynarski na szczyt sławy dostał się błyskawicznie. Lata 1963-68 to triumf młodego talentu, witalności i dowcipu. Osiem głównych nagród na festiwalu opolskim, początek współpracy z kabaretem "Dudek", tournée po USA. Teksty dwudziestokilkuletniego chłopaka śpiewają Kalina Jędrusik, Hanna Skarżanka, Wiesław Gołas. Muzycznego wsparcia udziela Jerzy Wasowski. Młynarski rozpoczyna współpracę ze znakomitymi jazzmanami - Andrzejem Trzaskowskim i Andrzejem Kurylewiczem.

Staje przed wyborem: kariera naukowa (proponują mu asystenturę na polonistyce) albo ryzykowny żywot artysty scenicznego. Wybiera scenę.

Sypią się oferty współpracy, telefon nie milknie przez cały dzień. Młynarski żeni się z piękną aktorką Adrianną Godlewską, na świat przychodzi Agata. W 1965 r. pisze w "Światowym życiu":

W południe kawka,
po niej lepiej się pracuje,
w krąg przemysławki
europejski zapach czujesz,
dyskretny kelner
na twój każdy gest się zgłasza,
wieczorem PAGART
na sto imprez cię zaprasza!
Po co ci więcej? Taką masz
geograficzną długość, słowiańską twarz,
więc się zachłyśnij aż do utraty tchu
światowym życiem ze mną - właśnie tu!
światowym życiem ze mną - właśnie tu!

Narzuca sobie piekielne tempo. Czasem pisze od 5 rano. Kiedy zaczynają się próby do pierwszego programu "Dudka", spotykają się o 23.00, po zamknięciu teatrów. Ćwiczą do 4 rano, jedzą śniadanie, o 10.00 część składu zaczyna inne próby.

Na festiwalach w Opolu kwitnie intensywne życie towarzyskie. Artyści nie śpią czasem przez trzy doby.

Młynarski: - Sam nie wiem, jak zdołaliśmy to wytrzymać. Może to siła młodości, może adrenalina. Czegoś chciałem, byłem głodny sukcesu. I ciągle miałem w sobie poczucie, że jeśli chcę być autentyczny, muszę być żarliwy.

Kolejne przeprowadzki, coraz większe mieszkania, coraz lepsze perspektywy, na parkingu przed domem nowy wartburg - obiekt westchnień sąsiadów. Świat leży u stóp dynamicznego przystojniaka w dobrze skrojonej marynarce z zagranicy i gustownym golfie albo nieosiągalnych dżinsach i kowbojkach. Po każdym koncercie otacza go wianuszek pięknych kobiet. Awansuje do ekskluzywnego grona artystów kategorii S, najlepiej zarabiających w kraju, pozytywnie zweryfikowanych przez specjalną komisję przy Ministerstwie Kultury i Sztuki.

Rychło okazuje się, że cena sławy jest wysoka.

Rzecz nie w irytujących epizodach z urlopów w Jastarni, kiedy pod ich domek w środku nocy podchodzą pijani letnicy, wrzeszcząc "Jesteśmy na wczasach". Ani w tych sytuacjach z restauracji i kawiarni, zawsze wyglądających podobnie: jakiś ośmielony alkoholem klient odkleja się od stolika i z dwoma kieliszkami wódki żegluje w ich kierunku, z pijacką czułością mówiąc: "panie Wojteczku, musimy się napić, koniesznie". Ani w zapamiętanej przez Adriannę Godlewską sytuacji z Gliwic, kiedy w obskurnej restauracji do męża przytacza się zawiany górnik i chwyta go z całej siły palcami za policzek, rycząc, "Młynarczyk, Młynarczyk, morrrrrdo ty moja".

Takie dowody miłości można w końcu znieść.

Gorzej, że pogodzenie życia rodzinnego i kariery okazuje się niemożliwe.

Jeśli zapytać dzieci artysty o obecność ojca w domu, odpowiadają zgodnie: "brak". Zajęty kolejnymi tekstami, płytami, programami kabaretowymi, librettami do oper, musicalami i autorskimi programami, miał dla nich czas jedynie na urlopach w Kościelisku.

- Chyba że przychodziła kolejna oferta nie do odrzucenia. Wtedy pracował na urlopie - wspomina Adrianna Godlewska.

Urodzony w 1979 r. Janek Młynarski pamięta wyraźnie: brak ojca, ciągły brak. W najważniejszych momentach, kiedy dorastał i potrzebował wsparcia, kiedy uciekał z domu i trochę za mocno woził się z chłopakami z dzielnicy, ojciec ruszał w trasę albo z trasy wracał, odpoczywał, nie miał czasu, pisał albo wisiał na telefonie.

Rano, kiedy Janek wychodził do szkoły, ojciec stukał na maszynie. Dźwięk klawiszy uderzających w jazzowym rytmie o rolkę należy do rodzinnej mitologii.

Kiedy Janek wracał, ojciec rozmawiał przez telefon, dopinając szczegóły kolejnej piosenki. Jeśli nie jeździł, po południu wychodził do teatru.

Kiedyś zadzwonił do szkoły, żeby dopytać się o stopnie syna, ale nie potrafił powiedzieć sekretarce, do której klasy chodzi.

Janek: - Nie mam do niego pretensji, rozumiem, tak wyszło, taka jest cena sławy. Dla mnie jest wybitnym artystą, ale też widzę sprawę jasno - jako siła wspierająca nie istniał.

Młody Młynarski jest cenionym perkusistą. Występował już na tych samych deskach co ojciec, podobnie jak on spędzał długie i zakrapiane alkoholem godziny na próbach w opolskim amfiteatrze. W Stanach Zjednoczonych przypatrywał się życiu nowojorskich jazzmanów. - Oni są jak mnisi. Grają do czwartej nad ranem, potem późna pobudka, na ślepo do odtwarzacza, słuchanie muzyki, kawa, próba, kawa, wieczorem sesja albo koncert. I tak w kółko - opowiada.

Patrząc na nich, często myślał o sobie i o ojcu. O tym, że rzadko zdarzają się wybitni muzycy, którzy są jednocześnie wybitnymi ojcami rodzin, jakby te dwie dziedziny wykluczały się wzajemnie. Sam niedawno się ożenił. Jest przekonany, że jemu się powiedzie.

Wojciech Młynarski odpowiada lakonicznie. Wydaje mu się, że życie rodzinne przebiegało do pewnego momentu nieźle. - Jakiś tam dom zbudowaliśmy - mówi.

I trzasło. - Wyprowadził się pod koniec lat 80. W moje imieniny, do innej pani, po tylu latach małżeństwa. Długo to odchorowywałam. A teraz myślę, że oboje popełniliśmy dużo błędów. Mieliśmy za mało czasu dla dzieci, to największa porażka. I wszyscy teraz płacimy - opowiada Adrianna Godlewska.

Paulina Młynarska: - Jego odejście było zwieńczeniem fikcji, która ciągnęła się bardzo długo. Moim zdaniem byliśmy i jesteśmy zatomizowaną, rozbitą rodziną. Każdy w innym kierunku, z osobną traumą.

Casus kasjera

Pod koniec lat 60. Młynarski zmienia ton. Obok pogodnej ironii coraz częściej pojawiają się sarkazm i ezopowy język, w którym łatwo odnaleźć komentarze do rzeczywistości politycznej.

- Do 1968 r. nie czułem mocnego ciśnienia komunizmu - opowiada. - Się żyło, dowcipnie i z polotem, miałem enklawy i towarzystwa, w których szarość PRL-u była mniej odczuwalna, inteligentnych, złośliwych i dowcipnych przyjaciół. Pisałem magisterium u Stefana Żółkiewskiego, ale jego marksizm krzywdy mi nie wyrządził. Po Marcu atmosfera się popsuła. Ja też byłem na Dworcu Gdańskim, żeby pożegnać przyjaciela.?

"Ballada o torreadorze" - przewrotna opowieść o adepcie szkoły, który lekceważy sztukę uników i postanawia stanąć twardo na wprost pędzącego byka, nie zostaje przyjęta do konkursu w Opolu.

Adres URL dla Zdalne wideo

Młynarski nadal mnóstwo pisze, ale czynniki oficjalne podchodzą do jego twórczości z mniejszym zachwytem. Coraz częściej w teksty ingeruje cenzura, nie wszystko udaje się wybronić.

W 1976 r. podpisuje protest przeciwko planowanym zmianom w konstytucji i zostaje objęty zakazem występów, po wprowadzeniu stanu wojennego przyłącza się do bojkotu telewizji. W 1983 r. po raz kolejny na jego drodze pojawia się Zdzisio. Zimą w nocnym Zakopanem wynurza się z mgły i napomina przed flirtem z władzą prostym słowem: "Młynarczyk, nie śpiewaj dla kurwów".

Jego piosenki wydaje podziemna NOW-a, teksty ukazują się w niezależnym "Kalamburze", w 1988 r. otrzymuje medal "Solidarności". W tym samym czasie pisze dla Edyty Geppert (słynny przebój "Kocham cię, życie"), Hanny Banaszak, reżyseruje w teatrze Ateneum autorskie przedstawienia.

- Próbowałem wtedy być uczciwym, a jednocześnie działać w sferze oficjalnej - opowiada po latach. - Nie wyobrażałem sobie, że zejdę do podziemia i będę koncertował po domach, dla grupy przyjaciół czy w kościołach. Jak miałbym śpiewać piosenkę o walcu drogowym przed ołtarzem? To nie był świat dla mnie.

Jerzy Derfel, kompozytor i akompaniator: - Wojciech Młynarski to jest zwierzę sceniczne. Potrzebuje interakcji, kontaktu z publicznością, czytelnego podziału na scenę i widownię.

Lata po 1989 r. to powolne znikanie artysty z przestrzeni publicznej. Coraz mniej go w telewizji i radio, mimo że część tekstów nadal zachowuje drapieżną zwięzłość i wykpiwa to, co w Polakach głupie. Tak jak fenomenalna "Ballada o kasjerze" z 1991 r.:

Mała poczta w małym mieście
i na poczcie mała przerwa,
kasjer szybkę przymknął wreszcie
plik banknotów liczyć przerwał,

rozrzucone dokumenty,
w szklance po herbacie denko,
a on czujny, a on spięty
obserwuje swe okienko.

Wtem otworzył, w przód się rzuca
i zaprychał, i zatupał,
i zakrzyknął, co sił w płucach:
"Kto powiedział: kasjer dupa?!"

A na poczcie cicho, pusto,
drzemią paczki niewysłane
pachnie barszczem i kapustą,
bo garkuchnia jest przez ścianę,

w głębi jakiś pan łysawy
adresuje list, a bliżej
gość wbił w sufit wzrok kaprawy
i pocztowy znaczek liże.

Jakiś facet paczki wtaszcza,
brudno, zaduch, muchy, upał,
nikt nie mówi nic, a zwłaszcza
nikt nie woła: "Kasjer dupa!"

Puenta zaś wierszyka tego
w takich słowach się zawiera,
że znam cały kraj, co mego
przypomina mi kasjera.

Mały kraj, co tak uważa
z pokolenia w pokolenie,
że ktoś ciągle go obraża,
że ktoś wciąż go nie docenia.

Czasem ktoś mu prawdę kropnie:
"Kraju mój, źle kombinujesz,
nikt się aż do tego stopnia
tobą nie interesuje.

Skończ te siupy, bo cię wpiszą
Do Guinessa czy Gallupa".
A kraj okno trach i dyszy:
"Kto powiedział: kasjer dupa?!"

Adres URL dla Zdalne wideo

Jan Młynarski: - Myślę, że tamten czas bardzo go bolał. On jest perfekcjonistą i musiał cierpieć widząc, że w radiu i telewizji pojawia się coraz więcej bylejakości, jednodniowych gwiazd i fatalnych tekstów.

- Potrafił być okrutny dla nieudaczników - dodaje Paulina. - Kiedyś poszliśmy wspólnie na koncert jednej z nowych gwiazd. Miotała się po scenie, wydając nieskoordynowane piski. Ojciec tak się rozeźlił, że wstał i wrzasnął na całą salę: "A dajcie jej jeszcze mietłę!".

W ankiecie "Polityki" przeprowadzonej w 1999 r. na najważniejsze postacie polskiej estrady Młynarski znalazł się na końcu. Za Natalią Kukulską, Oddziałem Zamkniętym i Violettą Villas.

Trzymać fason

Utarło się, że Młynarski należy do tych nielicznych artystów polskich, którzy przynoszą nadzieję i uśmiech, nawet jeśli nadzieja jest płonna, a uśmiech krzywy.

On sam budował sceniczny wizerunek inteligenta-Stańczyka, przed rozpaczą broniącego się trzeźwym spojrzeniem i satyrą.

Dlatego rodzina, przyjaciele i najwierniejsi fani Wojciecha Młynarskiego mają kłopot. Wydana niedawno przez zespół Raz, Dwa, Trzy płyta "Raz Dwa Trzy. Młynarski" pokazuje kompletnie odmienne oblicze autora "Niedzieli na Głównym".

Adam Nowak wraz z przyjaciółmi nagrał płytę niemal elegijną, smutną, bez satyry, doraźności i felietonu, bez cwaniackiego zaśpiewu. PRL-owski sztafaż w "Jesteśmy na wczasach" wycofał się w głębokie tło, zniknął gdzieś nosowy głos odrobinę zbyt rozluźnionego konferansjera, który anonsował płynnie: "la sympatycznej pani Krysi z turnusu trzeciego od niewątplywie sympatycznego...". "Jeszcze w zielone gramy" z piosenki o nadziei w intepretacji Raz Dwa Trzy zmienia się w pieśń śpiewaną tuż przed odejściem.

- To był celowy zabieg, choć część słuchaczy ma do nas o to olbrzymie pretensje i uważa, że powinniśmy lepić bułki, a nie zabierać się do interpretowania takiej muzyki - przyznaje Nowak. - Ale nam nie zależało na naśladowaniu języka czy odkurzaniu dawnego czasu. Ten Młynarski, który poucza i śpiewa felietony, nie jest mój.

Czy stało się więc tak, że Nowak intuicyjnie wyciągnął na pierwszy plan to, co przez ponad 40 lat niknęło pod warstwą dowcipów i bon-motów, czy też przerysował Młynarskiego, nadając jego twórczości cech nieobecnych w oryginale?

Paulina Młynarska: - Chyba to pierwsze. Dużo o tym myślę ostatnio. Ojcu co prawda generacyjnie bliżej do Bursy, ale przez całe życie pozostawał pod wpływem starszych od niego mężczyzn, takich jak Dziewoński. Może wiąże się to ze stratą ojca, z potrzebą autorytetu, nie wiem, ale mentalnie należy do tego pokolenia facetów, które o sprawach głęboko wewnętrznych nie rozmawia, bo nie wypada. Wie, że trzeba trzymać fason, nawet gdyby człowieka zjadała choroba, nawet gdyby życie waliło się w gruzy. Trzymać fason, śmiać się, bo guzik to widza obchodzi, jaki dramat rozgrywa się za kulisami. Widz płaci za bilet i poświęca swój czas nie po to, żeby wyjść struty.

- Jak się spotykamy, a ja go pytam: "jak tam?", zawsze, w każdej sytuacji odpowiada, że w porządku. Nawet gdy w porządku ewidentnie nie jest - dodaje Jerzy Derfel, który z Młynarskim współpracuje od ponad 40 lat.

Wśród trzech tysięcy tekstów podobno jest jeden, w którym tego, co w Młynarskim najgłębiej skrywane przed publicznością, znalazło się najwięcej. To "Piosenka starych kochanków" Jacquesa Brela, przetłumaczona na początku lat 80. Dramat dwojga, z nadzieją wypowiadaną przez łzy:

W kłótnie, schadzki, przeprowadzki,
poznaliśmy się do cna,
wpadaliśmy w swe zasadzki,
zastawiane, gdzie się da;
ty miałaś kogoś - dobrze wiem,
i jam też nie bez grzechu był,
lecz zawsze żyliśmy nadzieją,
że z pojednania pierwszym dniem
oboje dołożymy sił,
by starzeć się - nie doroślejąc…

- To tłumaczenie jest lepsze niż oryginał - uważa Paulina Młynarska. - Czy to nie znaczące? Może słowami innego autora mógł mocno powiedzieć to, o czym nie chciał albo nie potrafił mówić wprost? A może Brel pokazał, jak piękne mogło być nieszczęście moich rodziców?

Usztywnił się

Jest w życiu Wojciecha Młynarskiego wątek, którego śladów próżno szukać w tekstach. Od początku lat 70. artysta walczy z nawrotami cyklofrenii.

Być może chorobie sprzyjało piekielne tempo pracy. Jaka by jednak nie była przyczyna, nie znajdziemy w jego twórczości zapisów głębokiej, obezwładniającej depresji, która potrafiła ciągnąć się miesiącami. Ani słowa o szpitalach, rujnujących organizm lekach, tikach nerwowych, domowych dramatach. W piosenkach Młynarski puszcza do widza oko, a melancholię trzyma w ryzach.

Przyjaciele i rodzina są lojalni. O tym, co dramatyczne, nie chcą mówić. On sam również. Więcej mówi spojrzenie w znieruchomiałą twarz.

Jeden z przyjaciół artysty: - Ta cholerna choroba zabrała mu uśmiech. Usztywnił się.

Paulina Młynarska: - Mój ojciec jest teraz szary. Szary jak jego ukochana Warszawa.

***

Są dni, kiedy na pytanie o najważniejszą piosenkę Wojciech Młynarski odpowiada "Przedostatni walc":

Trzeba cenę swoją znać, kochana,
trzeba trzeźwo życie brać, kochana,
trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść,
trzeba wyczuć, kiedy w szatni
płaszcz pozostał przedostatni
i czy to już przedostatni walc.

Z obiegu wypadły już powiedzonka - klucze do polskiej rzeczywistości. Nie słychać, że "przyjdzie walec i wyrówna", pijacy nie ryczą: "w Polskę idziemy", nikt nie pyta, czy "pan to przyswaja". Co właściwie znaczy "pucio pucio"? Może tylko źle stosowane słówko "bynajmniej" nadal robi furorę, tyle że nikt nie kojarzy go z piosenką.

Pod sklepem na rogu Solca i Dobrej pusto. Żadnych Zdzisiów. W deszczu moknie bezzębna sprzedawczyni sznurówek o szerokiej twarzy koloru bordo.

- Młynarski? Imię się zgadza, nazwisko się zgadza, ale ja człowieka nie znałam. Kolegów, co tu przed sklepem wystawali, już nie ma, powymierali albo siedzą po domach. To były powiślaki z krwi i kości, tu rodzone wszystkie. Ale się skończyło.

Nowak: - To jest niesprawiedliwość wielka. Szanuję twórczość Osieckiej, ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego o niej ciągle pamiętają, a o Młynarskim tak szybko zapominają. Może nasza płyta trochę pomoże?

- Co mam powiedzieć? - pyta Wojciech Młynarski i naprawdę nie sposób odgadnąć, czy ta niesprawiedliwość go boli, czy też jest mu obojętna. - Tak bywa. Mój Zdzisiu zniknął. Ten, co pojawił się na jego miejsce, nie ma już tyle wyobraźni i polotu, żeby się nim zajmować.

- Proponowałam, żeby na koncertach przypominających jego twórczość wystąpili młodsi artyści - opowiada Paulina. - Ja uwielbiam Hannę Banaszak, ale do młodych ludzi lepiej dociera Tymon Tymański, który teksty ojca zaśpiewałby z dziką radością. Ojciec odmówił.

Jerzy Derfel: - Nie ma co dramatyzować. Ludzie nawet nie wiedzą, że śpiewają jego teksty. Banaszak, ballady jazzowe, po weselach piosenki. A Ewa Bem? A Raz Dwa Trzy? To wszystko Młynarski. On wszedł na zawsze do społecznego krwiobiegu i już z niego nie wyjdzie, nawet jeśli nie będzie pojawiał się co chwilę w telewizji.

Jan Młynarski, ścięty na króciutko, dobrze zbudowany facet w kurtce z kapturem i wytartych dżinsach - trudno go sobie wyobrazić w importowanej marynarce albo golfie opinającym szyję - na pytanie, jaki ma plan na życie i karierę, odpowiada:

- Robię swoje. Po prostu robię swoje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2007