Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
O amerykańskich „nonach” nie potrafię powiedzieć nic więcej niż to, czego dowiedziałem się z wywiadu Marty Zdzieborskiej z Ryanem Burge’em. Obserwacje i liczby, które w nim padają, mówią same za siebie. Noni to amerykańscy chrześcijanie, którzy nie są w żadnej wspólnocie: są agnostykami, ateistami albo wierzącymi po swojemu. Po prostu: do żadnego Kościoła nie należą. Zjawisko jest w jakimś stopniu związane z amerykańską polityką, w jakimś jednak – oczywiście w różnych wariantach – jest, jak sądzę, powszechne.
Zostawiam więc ten interesujący wywiad na boku i przechodzę do naszej polskiej sytuacji. Bo i u nas oczywiście są „noni”. Nikt ich tak jeszcze nie określa, ale są, i to coraz liczniejsi. Skąd są? Zewsząd, ale też z naszych lekcji religii. Mówić się zwykło, że lekcje religii w szkole są koszmarem. Może i są, ale w mojej pamięci mam lekcje religii w całkowitym spokoju i ciszy. Lekcje fascynujące, które same w sobie były spokojne, bo były ciekawe. W tych samych salach, z tymi samymi uczniami były też (w innym roku szkolnym) lekcje religii przez nikogo nietraktowane serio, w bałaganie. Po prostu zmieniono nauczyciela. Mówiąc krótko: religii muszą uczyć ludzie do tego zdolni, przygotowani, z głową dobrze uformowaną. Teraz, niestety, zbieramy owoce kiepskich katechetów. Ludzi nieprzygotowanych do tej pracy. Masowo...
Kazania? Zróbcie ankietę, a sami się przekonacie. Z ambon przemawiają dziś, kiedy z takim trudem w ogóle się kogokolwiek słucha, ludzie, którzy do tego się zupełnie nie nadają. Mówią (albo czytają!) teksty, które do nikogo nie trafiają, które nie odpowiadają na żadne pytania zadawane dziś przez zwykłego człowieka. Katastrofa kaznodziejstwa? Nie, nie chodzi bowiem o natchnionych mówców, ale o ludzi, którzy z innymi współczesnymi sobie ludźmi wspólnie zadają trudne pytania. I szukają odpowiedzi, bez przymusu ich odnalezienia.
Spowiadanie? Nikt właściwie nie wie, co wyrabiamy w konfesjonale. A jest to niebywała okazja do rozmowy. Nie nauczki, którą wygłasza ksiądz i której często nie bardzo się słucha. Rozmowy o tym, co właśnie powiedział penitent. Wiem, coraz mniej ludzi w ogóle przystępuje do spowiedzi. Wiem, wierni idą raz do roku, wszyscy na Wielkanoc. Ale wiem też, że wciąż nie brak ludzi szukających mądrego księdza, który w konfesjonale naprawdę wysłucha i nie będzie się wymądrzał.
Dusza nona
Ksiądz... Oczywiście są mądrzy świeccy, wcale nie księża, ale mówię tu o księżach, bo na takim jeszcze etapie jesteśmy, że od księdza się spodziewamy mądrego słowa, dobrej rady. Wskazania kierunku. Więc jeszcze do tamtych czynności „rytualnych” dodajmy rozmowę. Po prostu w sprawach ważnych, gdy potrzebujemy spojrzenia z boku kogoś bezstronnego, życzliwego, lecz niezależnego od nas. W naszej tradycji, przynajmniej w tradycji starszych pokoleń, był ksiądz – doradcą. Czy jeszcze teraz jest?
Proces, który zachodzi w Ameryce, wcale nie musi się przenieść do Polski. Praca Kościołów jest tam nieco inna niż u nas. Nie mówię, że lepsza czy gorsza. Inna. Inne też są tego konsekwencje. Szanse również są inne. Jestem pewien, że przyjdzie czas, kiedy księży u nas będzie nieporównanie mniej, niż jest dzisiaj, ale – wierzę i w to – będą lepszej jakości niż my dziś. Tymczasem żyjemy tu i teraz i nie przestajemy szukać księdza, który okaże się Jezusem.